Padraic Kenney

Obudzi się… kto chce!

Lubię demonstracje. Ale nie na tyle, żeby samemu w nich uczestniczyć. Nie dołączę do żadnego marszu, nie będę wznosił żadnych okrzyków. Parę razy w życiu – na przykład w złotym okresie Pomarańczowej Alternatywy we Wrocławiu, dawno temu – znalazłem się w tłumie i sobie poskandowałem. A tak normalnie jestem zbyt zajęty, mam tekst do napisania, recenzje, wykłady, ciągle jakieś zebrania, spotkania, sprawy do załatwienia. Dzieci, dom, pracę.

Tymczasem na sam widok strumienia protestujących na ulicy z transparentami, flagami, hasłami jest mi przyjemnie. A niech jeszcze wymyślą jakiś oryginalny protest – cieszę się jak dziecko. Osobiście wolę jednak stać na krawężniku, gapiąc się na tych, którzy mają więcej odwagi lub mniejsze poczucie samokontroli. Być może jestem politycznym tchórzem, może leniem i tylko zasłaniam się nadmiarem obowiązków?

W zeszłym roku na mojej uczelni pojawiła się lokalna odmiana ruchu Occupy. Zajęli skwer przy głównej ulicy, zainicjowali kilka kampanii i ciekawych akcji. Poznałem kilku aktywnych studentów. Chodzili na moje wykłady o rewolucjach demokratycznych 1989 roku, poszedłem nawet na ich zebranie. A więcej – tu już myślę jako profesor, rozpoznawalna postać w miasteczku uniwersyteckim – nie wypada, bo jako autorytet naukowy (jeśli już nie moralny) muszę zachować obiektywizm. Nie wiem doprawdy, czy komukolwiek moja obiektywna postawa zaimponuje, ale proszę o uszanowanie tej staroświeckiej zasady. Owszem, mieszanie naukowych zainteresowań z własnymi preferencjami politycznymi jest dozwolone, ale to wymaga odwagi i energii. Ja nie chcę.

Do dziś pamiętam cierpką uwagę, którą usłyszałem od byłego działacza ruchu Wolność i Pokój. Zadzwoniłem do niego, prosząc o rozmowę. Pytał, jakie ruchy z lat 80. mnie interesują. Wymieniłem kilka, a on, pochodząc raczej z prawego skrzydła WiP, zripostował: „Widzę, że pan zajmuje się tylko tymi ruchami, które panu się podobają”. Od tego momentu staram się okazać chociażby naukową sympatię ruchom i akcjom po przeciwnej stronie.

Myślałem o tym wszystkim, przeglądając prasę po ostatnim marszu po ulicach Warszawy, pod hasłem „Obudź się, Polsko!”. Nie po raz pierwszy zresztą – parę lat temu mieliśmy marsze pod hasłem „Chrystus Królem Polski”, a w międzyczasie różne akcje smoleńskie. Za każdym razem słychać głosy z progresywnej strony – jeśli wolno pożyczyć amerykańskie określenie na bien-pensant z miejskich, wykształconych sfer – że to niebezpieczne, faszystowskie, prymitywne. A czasem – tu ukłony dla Jacka Żakowskiego – czytamy polemiki, że wręcz przeciwnie, w demokracji muszą pojawiać i głosy, z którymi zasadniczo się nie zgadzamy, więc powinniśmy raczej im cicho podziękować, a nie głośno potępiać.

Jak się rzekło, lubię demonstracje. Że podobnie wyglądała początkowa faza faszyzmu? Łatwo jest tym, którzy nie są historykami, przeskoczyć do najgorszych skojarzeń z przeszłości, a z kolei historycy nie są z reguły dobrzy w prognozowaniu. Lepiej wejść na krawężnik lub stanąć w oknie, by przyjrzeć się tym ludziom, którzy biorą udział w demonstracjach, i cieszyć się, że nie tylko ci, z którymi się zgadzamy, mają coś do powiedzenia.

W tym momencie nie powstrzymam się jednak i dorzucę kilka wątpliwości. Po pierwsze, a jeśli są podejrzenia, że demonstracja wygląda na „sponsorowaną”? – wszystkie transparenty są jednakowe, wszyscy podjechali ciężarówkami, autokarami, tak jak kiedyś z fabryk na pierwszego maja. To też może być autentyczne, przecież ludzie mają prawo nosić firmowe koszulki, jeśli im się tak podoba. Pamiętamy przecież sugestie Wiktora Janukowycza, że cała Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie to wymysł zagraniczny, bo ktoś zafundował te koszulki i namioty. Przy najbliższej okazji warto to może zweryfikować.

A po drugie, przeciwko komu wznoszone są okrzyki? Tu nawet nie mam na myśli, że hasło „Rząd musi odejść” jest normalne, a „Żydzi precz” to już podżeganie do wojny domowej i – rzeczywiście – do faszyzmu. Chodzi mi raczej o nieumiejętność zaadresowania własnego gniewu. Tak łatwo każdemu ruchowi popaść we frustrację: dlaczego masy nie są z nami? Atakując tych, którzy tak jak my nie mają władzy, stracimy sens polityki, wkroczymy już na inny szlak, zaczniemy patrzeć na świat, dzieląc go nie wedle warstw, ale wewnątrz nich. Podzielimy się na dole, stracimy możność wywierania nacisku na tych, którzy powinni usłyszeć nasz głos. A tak można sobie pobłądzić, wznosząc wrogie hasła, jak również patrząc z daleka na ciemny tłum na ulicy.

* Padraic Kenney, profesor historii i politologii na Indiana University, gdzie jest dyrektorem Polish Studies Center oraz Russian and East European Institute.

„Kultura Liberalna” nr 196 (41/2012) z 9 października 2012 r.