Tyle tylko, że wcześniej zrobił „Różę”, więc teraz spodziewamy się po nim wciąż wyznaczonego przez nią poziomu. Tymczasem przeżarta żółcią i kloaką „Drogówka” zawiera sporo bezkompromisowej prawdy o dzisiejszej Polsce, ale w tonacji jest powrotem do „Wesela”. Łatwo zrozumieć reżysera, że zdecydował się na taki skok na kasę, zamiast kręcić – na przykład – kolejne odcinki telenowel. „Drogówka” już stała się największym sukcesem komercyjnym w dorobku tego twórcy, przypuszczalnie dlatego, że poszła na nią nie tylko publiczność poprzednich filmów Smarzowskiego, lecz także taka, co rechotała radośnie na „Sztosie 2” Linde-Lubaszenki albo niesławnym „Weekendzie” Pazury. Przyciągnął ją zapewne soczysty trailer obrazu, a setnie ubawiły wylewające się z ekranu bluzgi, wszechogarniający syf i grube gagi. Smarzowski posługuje się nimi umiejętnie, ale „Drogówka” wydaje się jedynie jego skokiem w bok, próbą popularnego kina. Trzeba pamiętać jednak, że nawet średni film autora „Róży” będzie stał na poziomie niedostępnym dla zastępów innych polskich reżyserów. Po „Miłości” jednak twierdzę, że mamy w polskim kinie kogoś, kto będzie w stanie dorównać Smarzowskiemu w wyrazistości i pewności reżyserskiego wywodu.
Sławomira Fabickiego dotąd nie poważałem szczególnie. Jego „Męska sprawa” zdała mi się wyjątkowo przeceniona, „Z odzysku” – banalnie utopione w śląskiej beznadziei – nie zachwyciło mnie, a niepomiernie zirytowało. Jeśli ktoś obejrzałby „Miłość” tuż po seansie „Z odzysku” prawdopodobnie byłby w szoku. Tam opowiadanie wielkim literami podpieranymi wykrzyknikami, a tu szept, subtelność, cisza. Nowy film Fabickiego pozwala uwierzyć, że nie umarł jeszcze u nas gatunek zwany niegdyś dramatem psychologicznym, ostatnio wyparty przez tandetne melodramaty albo uwłaczające przeciętnej inteligencji komedie romantyczne. Jeśli ostatnim dramatem psychologicznym, jaki dobrze zapamiętałem, jest „Plac Zbawiciela” Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze, to znak, że nie jest z tym gatunkiem u nas dobrze. A już kompletnie nie pamiętam filmu, który z uwagą, ale bez sentymentalizmu pochylałby się nad ludźmi w wieku lat trzydzieści plus i próbował zrozumieć ich zwyczajne i niezwyczajne problemy. Tacy są właśnie bohaterowie „Miłości”, fenomenalnie zagrani przez Julię Kijowską i Marcina Dorocińskiego. Ona, w zaawansowanej ciąży, odpiera zaloty śliskiego prezydenta miasta, jej szefa. On, skupiony na karierze, zbyt rzadko patrzy w jej kierunku. Rodzi się dziecko, na jaw wychodzi wymuszona zdrada kobiety, związek zaczyna pękać. Fabicki opowiada o tym drobnymi gestami postaci, w których zamyka i oddanie, i zniechęcenie. Jego film staje się kroniką wzajemnego oddalania od siebie dwojga kochających się ludzi, a potem prób powtórnego zbliżenia i uleczenia poharatanych przez życie i siebie nawzajem uczuć. Niezwykłość „Miłości” zasadza się na tym, że trzyma w napięciu jak najlepszy dreszczowiec. Tak bardzo bowiem chcemy, aby się bohaterom udało, tak za nimi podążamy, tak bezkrytycznie im kibicujemy.
Film Fabickiego przypomina, jaki potencjał tkwi w zwykłych ludzkich do bólu historiach. Kręcony w bliskich kadrach, niemal bez muzyki, werystyczną, „dokumentalną” kamerą przywodzi na myśl „Dogmę”, ale pozbawioną jej hochsztaplerskiego efekciarstwa. Jest w tym filmie prawda ludzkich odruchów, głupoty i bezradności, jest cierpienie i jest nadzieja. Jak dla mnie więcej nie potrzeba.
Dorociński udowadnia, dlaczego bierze teraz wszystkie role nękanych problemami facetów po trzydziestce – nie ma lepszych od niego, bo potrafi zagrać przełamanie osobowości, umie pokazać czułość, a za chwilę być wściekłym. Jest dziś aktorem wyrazistym, obdarzonym charyzmą. Inni mają jej jak na lekarstwo. Wspaniała jest Dorota Kolak, świetni Adam Woronowicz, Agata Kulesza i Marian Dziędziel. „Miłość” należy jednak do Julii Kijowskiej, która ukazuje tu wszystkie stany kobiecości. Ma w sobie spokój, zranienie i desperację w walce o ocalanie uczucia. Jest w niej rzadka delikatność oraz absolutna świadomość każdego gestu. Kijowska przez lata asystowała Mai Komorowskiej w jej zajęciach ze studentami na warszawskiej Akademii Teatralnej. Znać u niej tę samą, co u jej mistrzyni empatię, ten sam słuch na rzeczywistość i oszczędność w epatowaniu skrajnościami. Wspaniała i karkołomnie trudna to rola. Nie wiem, co będzie w tym roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, ale Julia Kijowska jest dziś dla mnie pewną laureatką aktorskich laurów w Gdyni. Nie znaczy to rzecz jasna nic, gdyż jurorzy nie zawsze smakiem się posługują. Brak nagrody dla Kuleszy za „Różę” jest tej tendencji najlepszym dowodem.
Po pokazie prasowym „Miłości” (film wchodzi na ekrany kin w Polsce) ludzie podchodzili do Sławomira Fabickiego, by mu za ten film podziękować. Czuli, że powinni. I słusznie. „Miłość” daje nam bowiem najczystsze wzruszenie. Przyznaję, oglądałem ten film z mokrymi oczami. Przez całe lata na polskim filmie mi się to nie zdarzyło.