Na taki pomysł wpadł ostatnio socjaldemokratyczny rząd Portugalii – zaapelował on do 308 portugalskich miast, by zaczęły stawiać pomniki upamiętniające maltretowane kobiety, ofiary przemocy domowej. Jak rozumiem pomniki miałyby być spóźnionym hołdem, złożonym poniewieranym przez mężów żonom, a także swego rodzaju nawoływaniem krewkich Portugalczyków do opamiętania. Zaiste, wspaniała to inicjatywa, w końcu w 2012 roku policja zanotowała 17 tysięcy zgłoszeń przemocy w rodzinie, 5700 kobiet zostało dotkliwie pobitych przez swoich partnerów, a 33 z nich zmarły wskutek obrażeń. Zastanawia mnie jednak, dlaczego rząd postanowił budować pomniki z pieniędzy samorządów miejskich, które i tak mają mało środków z powodu zżerającego Portugalię od środka kryzysu gospodarczego. Zresztą już teraz około 100 miast odmówiło budowy monumentów, tłumacząc się pustkami w miejskiej kasie.
Dlaczego te pomniki są takie ważne? Czy rząd wierzy w prewencję poprzez stawianie kosztownych symboli? Czy zamiast wydawania pieniędzy na drogi kamień pod pomniki, które staną na jedynym placu w mieście (75 proc. portugalskich miast naprawdę ma jeden plac), rząd nie powinien zająć się zmianami w prawie, podwyższeniem kar, zwiększeniem liczby policjantów, którzy mogliby reagować na każde wezwanie w sprawie przemocy domowej, systemem prewencji, który nie pozwalałby mężczyźnie, który raz pobił swoją kobietę, więcej się do niej zbliżyć? Wyobraźmy sobie podróż przez Portugalię, gdzie w każdej mieścinie zastaniemy pomnik ku czci maltretowanych kobiet. O, tak, w tym kraju bitym kobietom stawia się pomniki, usłyszymy. W tym katolickim kraju na marmurowy piedestał wynosi się maltretowane żony, które aż do gwałtownej śmierci niosły swój krzyż. Ciekawe co robią ich mężowie – czy bezkarnie biją, czy gwałcą kolejną partnerkę?
Historia apelu portugalskiego rządu przypomniała mi się, gdy kilka dni temu przeczytałam, że Polska znalazła się wśród krajów, które nie chcą zgodzić się na proponowaną treść komunikatu końcowego, który zamyka obrady Komisji ONZ ds. Statusu Kobiet nad sposobami przeciwdziałania przemocy wobec kobiet. Choć komunikaty komisji ONZ nie są wiążącymi dokumentami międzynarodowymi, są wiążące dla rządów krajów je podpisujących. Polska wraz z krajami muzułmańskimi, z Egiptem na czele, sprzeciwiła się niektórym zapisom w komunikacie, przez co może nie dojść do jego podpisania. O co chodzi? O propozycję w zapisie, by pojęcie przemocy wobec kobiet rozszerzyć także na ograniczanie ich praw prokreacyjnych – w tym zakazu aborcji. Zarówno w Polsce, jak i w krajach muzułmańskich zakaz przerywania ciąży wynika z motywów religijnych. W Polsce przyjęcie tego dokumentu wiązałoby się prędzej czy później ze zmianą prawa zakazującego aborcji, a na to ani środowiska konserwatywne, ani Kościół nigdy się nie zgodzą. No i mamy impas. Bo łatwiej jest grzmieć z ambony, by kobiety niosły swój krzyż i proponować pomniki maltretowanych ofiar przemocy, niż podpisać się pod komunikatem, który, nie daj Boże, doprowadzi do rozpasania seksualnego i niekontrolowanej liczby usuwanych ciąż. Tego, że taka zmiana mogłaby zlikwidować podziemie aborcyjne i uratować zdrowie i życie setkom tysięcy kobiet rocznie, nikt nie bierze pod uwagę. Mimo międzynarodowych konwencji ochrony praw człowieka nadal różnie rozumiemy i termin „ochrona”, i termin „człowiek”.
Podejrzewam, że w państwie katolickim łatwiej jest wybudować pomnik symbolizujący ofiary gwałtów, niż tym samym ofiarom umożliwić pozbycie się będącej efektem gwałtu – także skutku przemocy domowej – ciąży. Może powiedzmy to otwarcie: przymuszanie kobiety do donoszenia niechcianej ciąży czy urodzenia niechcianego dziecka jest także formą przemocy wobec kobiet. Kiedy rząd polski w końcu to pojmie? I kiedy kobiety przestaną płacić własnym ciałem za ustalenia prawne – świeckie i kościelne – które wymyślają mężczyźni?