No bo tak świetnie się to jakoś ułożyło. W Europie kryzys. Południe w recesji. Francja i Wielka Brytania w stagnacji. Tylko Niemcy jakoś od kilku lat ciągną. Mamy więc teraz modę na chwalenie niemieckiego modelu ekonomicznego. Publicyści chwalą Merkel, która sama powiedziała o sobie, że jest jak szwabska gospodyni domowa. Pilnuje, żeby jej gospodarstwo nie wydawało więcej niż zarabia. I chętnie nauczy tego resztę Europy.

Aż się prosi, żeby przełożyć to na piłkę. I przypomnieć, że Bundesliga przez lata była pogardzana przez piłkarskich wymiataczy. Zachwycano się Realem, Barceloną albo Manchesterem United. Wybałuszano oczy na miliony wydawane od tak przez rosyjskiego oligarchę Abramowicza na jego Chelsea Londyn. A ostatnio na ekscesy naftowych szejków w Manchesterze City albo Paris Saint-Germain. A Niemcy to byli nudziarze. Dusigrosze. Transfery robili bez rozmachu. Kisili się we własnym sosie. A jak już ściągali jakąś gwiazdę to raczej podstarzałą. No i się doczekali. Bo kluby hiszpańskie czy włoskie ugięły się pod ciężarem swojego długu. I Niemcy weszli na szczyt. I w pokryzysowej Europie zagoszczą na nim na długie lata. Bo ich kluby to profesjonalne przedsiębiorstwa o zdrowych podstawach. A nie wydmuszki jak hiszpańscy „galacticos”.

Narracja to może i spójna, ale niestety… nieprawdziwa. Akurat co roku w okolicach finału Ligi Mistrzów sięgam po „Football Money League” – analizę przygotowaną przez firmę doradczą Deloitte, która największe kluby piłkarskiej Europy poddaje czemuś w rodzaju profesjonalnego audytu. Bada zwłaszcza przychody. I tam Real, Barcelona i Manchester United biją jednak od lat Bayern Monachium. Jeśli więc uznamy, że zdrowie przedsiębiorstwa to jego zdolność do zarabiania pieniędzy to jednak „Królewscy”, czerwone diabły oraz katalończycy są jednak bardziej żywotnymi przedsiębiorstwami. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że trzeba spojrzeć na stronę wydatków. I tu faktycznie Bayern utrzymuje od lat kilkaset milionów euro w banku (na czarną godzinę) i jest z tego bardzo dumny. A Real czy Barcelona mają długi. Ten argument też jednak łatwo zbagatelizować. Bo po pierwsze długi Realu i Barcelony wcale nie są astronomiczne. Sięgają jakichś 20–30 proc. przychodów. Tego nie można porównywać z zadłużeniem państw, gdzie cała Europa jest raczej na poziomie 80 proc. PKB. Albo banków, których zobowiązania nierzadko kilkukrotnie przekraczają wartość przedsiębiorstwa. Po drugie wreszcie, Bayern jest w Niemczech raczej wyjątkiem. Borussia Dortmund kilka lat temu (rok 2005) stała na krawędzi bankructwa. Uratowała ją tylko dobra wola (i pewnie piłkarskie sentymenty) udziałowców pewnego funduszu inwestycyjnego powiązanego z Commerzbankiem. Gdyby Dortmundczycy wpadli w tarapaty kilka lat później to pewnie pieniędzy na przetrwanie by już nie dostali. Bo sam Commerzbank musiał wtedy przejść na kroplówkę niemieckiego państwa. Borussia nie była wyjątkiem. Co jakiś czas długi dopadają jakiś inny niemiecki klub. Na przykład Schalke Gelsenkirchen, albo Werder Brema, albo Hertha Berlin. Bo piłka jest bardzo trudnym biznesem. Jeśli się wejdzie na szczyt (Liga Mistrzów) pieniądze płyną szerokim strumieniem. Ale żeby się tam utrzymać potrzeba dobrych piłkarzy. A ci są drodzy. Bierzemy więc kredyty na dobrych piłkarzy i liczymy, że dadzą nam sukces na boisku. Tylko, że na boisku wiele zależy od przypadku. Czasem o miejscu gwarantujące awans do Ligi Mistrzów (i pieniądze zaplanowane już w budżecie na przyszły sezon) decyduje jeden mecz albo jeden gol, niestrzelony karny. Wierzyciele nie zawsze chcą jednak słuchać takich tłumaczeń.

Jest jeszcze jeden argument, by nie przeszkadzać z takim wychwalaniem klubów Bundesligi jako świetnie zarządzanych przedsiębiorstw. Bo im jest po prostu łatwiej. I tu faktycznie kluby piłkarskie korzystają ze zdobyczy świata polityki. I z reńskiego kapitalizmu. Ale właśnie nie tej merkelowskiej oszczędności, którą się wszyscy tak bardzo teraz zachwycają. Tylko z tego, że Niemcy to kraj społecznej gospodarki rynkowej. Tu stadiony są pełne bo na wypad na stadion stać nie tylko elitę, lecz także klasę średnią, a nawet bezrobotnych. Więcej jest też firm skłonnych dzielić się z klubami swoimi reklamowymi budżetami. I nie jest tak, że klika największych potęg dzieli między siebie całe zyski. Bo z punktu widzenia reklamodawcy kibice Hannoveru 96, albo Eintrachtu Frankfurt to też łakomy kąsek. Inaczej niż we Włoszech cz Hiszpanii.

Widać więc, że sukcesy niemieckich klubów są i nie są zakorzenione w ekonomicznych i politycznych sukcesach Niemiec. A nawet jak są, to czasem nie tak do końca wprost, jak nam się wydaje. Teraz do Bayernu przychodzi najlepszy (podobno) trener świata Josep Guardiola. Jako zatwardziały kibic Bawarczyków życzę mu jak najlepiej. Ale żeby to miało dowodzić czegoś więcej. Że oto Niemcy w pełni weszły już na szerokie wody. Znowu są mocarstwem jak przed rokiem 1914, gdy faktycznie ściągali wszystko co najlepsze od zubożałych potęg basenu morza śródziemnego (na przykład wykopali w Egipcie Nefretete). Nie, to chyba jednak lekkie przegięcie w futbolowym reinterpretowaniu świata.