Zawsze można pocieszać się, że jakieś tygodniki jeszcze się ukazują i o kulturze półgębkiem wzmiankują, bo to w przyszłości niepewne. W ubiegłym tygodniu gruchnęła przecież wieść o kolejnych porządkach w pismach wydawanych przez Grzegorza Hajdarowicza. Tym razem zmiany, polegające na wyrzuceniu na bruk 157 osób, zdaje się ostatecznie zmiotą z powierzchni ziemi „Przekrój”. Znów okazuje się, że to, czego nie dokonała komuna oraz transformacja po roku 1989, może stać się faktem dzięki Hajdarowiczowi. Przypominam tylko, że swojego czasu zapowiadał on z niezmąconą niczym pewnością siebie, że „Przekrój” sprzedawać się będzie w dwustu tysiącach egzemplarzy. Doprawdy, zasługi Hajdarowicza dla rynku prasowego w Polsce trudne są do przecenienia. Zniszczyć tyle w tak krótkim czasie – do tego trzeba gracza wagi ciężkiej.

Uwagę moją przykuł natomiast komentowany szeroko w sieci wywiad Macieja Stuhra opublikowany w „Newsweeku”. Przypomnijmy, że aktor wyrzuca w nim całą swą wściekłość na paparazzich i tabloidy, niezajmujące się w ostatnich tygodniach niemal niczym innym, jak tylko rozpadem jego małżeństwa. Padają mocne słowa o wszach i donosicielach, o tym, że wszystko jest dziś na sprzedaż. Czuć w aktorze desperację, aby wyrzucić z siebie wszystko, bluzgnąć na swych medialnych oprawców, jakby ten bluzg miał przynieść choćby chwilową ulgę.

Nie wiem, czy Maciej Stuhr ją poczuł, ale powody udzielenia kontrowersyjnego wywiadu doskonale rozumiem. I śmieszą mnie wypowiedzi „autorytetów” w rodzaju Karoliny Korwin-Piotrowskiej o tym, że Stuhr ma rację, ale opowiadanie o tym to błąd. Niby dlaczego? Bo zniża się do poziomu tych, co uprzykrzają mu życie? Nie podzielam tej opinii. Czasem milczenie jest dowodem bezradności, czasem lepiej wyartykułować głośno swój sprzeciw – w imię tak zwanych imponderabiliów. Tak rozumiem gest Macieja Stuhra i dlatego po ludzku lubię go za jego wściekłość. Bo zaburza obraz aktorów jako masy szczerzącej zęby do fotoreporterów, bo samemu miałbym ochotę jednemu albo drugiemu całkiem niechcący nadepnąć na nogę, kiedy przed premierami przedzieram się przez ich zbity tłumek do teatralnych szatni. Stuhrowi weszli w życie, nam życie uprzykrzają przez chwilę. Teatralne premiery stały się ostatnio (przynajmniej w Warszawie) dodatkiem do zdjęciowych sesji różnej maści celebrytów. Potwornie to drażniące.

Ze zdarzeń stricte artystycznych pierwsze premiery nowego sezonu. W brawurowych „Konstelacjach” Nicka Payne’a gada się o teorii chaosu, lizaniu własnych łokci oraz nowotworze. Maria Seweryn i Grzegorz Małecki prowadzą publiczności od śmiechu do wzruszenia. Prowokacyjna sztuka młodego Brytyjczyka obywa się bez głośnego reżysera (choć w środowisku dobrze wiadomo, kim jest Adam Sajnuk), Maria Seweryn nie jest Krystyną Jandą, a Grzegorz Małecki Jerzym Stuhrem. A mimo to przed warszawskim Teatrem Polonia dzieją się sceny dantejskie. Desperacja ludzi, pragnących zdobyć wejściówkę, sięga łez. Sam widziałem. Jeśli tak mają wyglądać frekwencyjne przeboje, to ja proszę o więcej, więcej, więcej.

W Teatrze Studio z kolei „Koniec to nie my” bliżej mi nieznanego Carstena Brandaua. Reżyserował Marcin Liber. Nie prowadzę statystyk, ale wydaje mi się, że postanowił on pobić rekord do niedawna należący do Michała Zadary. Chodzi o liczbę premier w sezonie lub roku kalendarzowym. Liber swe nowe przedstawienia pokazuje co chwila. Z tego w Teatrze Studio ocalam pełną pasji rolę Leny Frankiewicz oraz wykonywaną na żywo muzykę Krzysztofa Kaliskiego. Reszta, czyli cała ta opowieść o miłości w cieniu współczesnego terroryzmu i zamachu na World Trade Center, jest niestety czystą grafomanią. Jej rozmiary można poczuć pod koniec spektaklu podczas opowieści o krótkim życiu motyla. Ach, ta jej głębia!

Spektakl Libera należy do tej grupy widowisk postdramatycznych, w których teatr i manifestowanie teatralności staje się celem samym w sobie. Stąd akcentowanie pauz, cięć, dominująca nad właściwym tekstem rola didaskaliów. Stąd mikrofony i film z tyłu sceny. Przyznam, że najbardziej w tym przedstawieniu przeszkadza mi jego nieskuteczność. Wszystkie te podpórki skutecznie odciągają uwagę od bohaterów. I jeszcze – oglądając kolejne zrealizowane według podobnego pomysłu przedstawienie dopada mnie znużenie, bo to wszystko już wielokrotnie było.

Na koniec rekomendacja. W poniedziałek w Teatrze Telewizji pierwsza część „Pamiętnika pani Hanki” – musicalu Jerzego Wasowskiego i Antoniego Marianowicza według powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w reżyserii Borysa Lankosza. Rzecz błaha, a jak smakowita. Przypomnienie, że sztuka może mieć wdzięk, a najtrudniejsza w niej jest łatwość. Warto obejrzeć. Dla czystej przyjemności.