Krzysztof Iszkowski

Dodatni bilans Urbana

Jerzy Urban_rozmowa z Marta StrzemeckaWstyd się przyznać, ale kiedy miałem 8 lat retransmisje wtorkowych spotkań rzecznika rządu z zagranicznymi dziennikarzami były moim ulubionym programem telewizyjnym. Jerzy Urban był mniej moralizatorski od Misia Uszatka i bardziej sympatyczny od generała Jaruzelskiego, który do dziś łączy w jednej osobie trzy paskudne cechy: stalinowską trwogę, wojskowy dryl i ziemiańską wyniosłość. Radując się grepsami o zdolnym do wyżywienia się rządzie – rzadki w latach 80 przykład szczerości w polityce – czy facecjami o wysyłaniu nowojorskim kloszardom koców i śpiworów, niewiele wiedziałem o wcześniejszych wcieleniach ich autora. Wywiad-rzeka przeprowadzony przez Martę Stremecką uzupełnia, po blisko dwudziestu latach, te braki.

Jak się okazuje, Jerzy Urban dłużej był krytykiem peerelowskiego reżimu niż jego apologetą. W drugiej połowie lat 50 redagował „Po prostu”, które z lewicowych pozycji obnażało słabości i patologie rządów robotniczo-chłopskich. Przez większość następnej dekady tułał się z wilczym biletem (wystawionym przez samego I sekretarza!) po różnych redakcjach łaskawie publikujących jego teksty pod pseudonimem i pozwalających mu tym sposobem przeżyć. W latach 70 – a także przez krótki okres w latach 60 – był redaktorem „Polityki”, która stanowiła wewnętrzną opozycję wobec dwóch komunistycznych ekip. Właśnie ten fragment jego biografii wydaje się najbardziej interesujący.

„Polityka” powstała w roku 1957 w ramach odwrotu od październikowej odwilży. Zarządzana początkowo przez – cytuję Urbana – „stare partyjne cioty” w latach 60 wybiła się pod kierownictwem Mieczysława Rakowskiego na względną niezależność, propagując pozytywistyczne podejście i zdrowy rozsądek oraz piętnując absurdy systemu. Dobrze pasowało to Urbanowi, dziennikarzowi rozpędzonego przez Gomułkę „Po prostu”, który uczył się fachu pisząc wcieleniowe reportaże o  matrymonialnych preferencjach Polek i interwencyjne artykuły w sprawie złych warunków bytowych w akademikach.

Na linię redakcyjną „Polityki” w latach 60 i 70 składa się względny liberalizm (pismo polemizuje zarówno z nacjonalistycznym skrzydłem partii skupionym wokół Mieczysława Moczara, jak i z Gomułkowską wizją sprawiedliwości społecznej rozumianej jako równanie w dół do stanu powszechnej siermiężności), pragmatyzm (redakcja promuje naukę języków obcych i naukowe – czytaj: zachodnie – metody zarządzania przedsiębiorstwami) oraz szczególna sztuka bycia wewnętrzną opozycją. Połączenie tych trzech czynników sprawia, że to właśnie redaktorzy „Polityki” stworzą pod koniec lat 60 strategię reform i rządzenia, która stanie się programem ekipy Gierka. Gdy światowy kryzys gospodarczy i przewidywalne – lecz nieprzewidziane przez zespół Rakowskiego – zjawiska socjologiczne wywrócą w połowie lat 70 tę strategię, doradcy będą wzywać do nowego otwarcia i pragmatycznej korekty. Bezskutecznie („panisko już nie słuchało” – żali się Urban Stremeckiej), ale i tak zachowają uprzywilejowaną pozycję w peerelowskim społeczeństwie. Gdy nadejdzie bunt „Solidarności”, zobaczą go z perspektywy wyjazdów na zagraniczne festiwale filmowe, prywatnych dostaw mięsa i sardynek oraz przyznawanego co cztery lata talonu na nowy samochód. Wierni – choćby podświadomie – marksowskiej wizji proletariatu jako głównej siły społecznej napędzającej postęp, od niezależnych związków zawodowych oczekiwać będą tego, że doprowadzą do kolejnej pozytywnej zmiany na szczycie partyjnej hierarchii i staną się częścią systemu.

Ten scenariusz nie mógł się ziścić, bo do początku lat 80 wygasły resztki legitymacji dla socjalistycznego rządu. Większość ludzi nie pamiętała już wielkiego kapitalistycznego kryzysu sprzed półwiecza, pełne zatrudnienie, powszechna oświata i darmowa służba zdrowia wydawały się oczywiste. Co więcej, brak nawyku dokonywania rzetelnego ekonomicznego rachunku przy podejmowaniu decyzji produkcyjnych i płacowych otworzył drogę do stawiania nierealistycznych żądań, a religijne ożywienie końca lat 70 (wywołane wśród mas przez wybór Karola Wojtyły na papieża, ale na poziomie elit przygotowane esejem Adama Michnika „Kościół, Lewica, Dialog”) reanimowało dziewiętnastowieczną tradycję romantycznych powstań narodowych. Te dwa ostatnie czynniki przesądziły o tym, że Jerzy Urban – pragmatyk, racjonalista i człowiek odporny na narodową ekspiację – zdecydował się porzucić pozycje pośrednie („nie należę do opozycji, … [ale] nie mam prawa awansować w redakcji, występować w telewizji, chodzić na konferencje prasowe do Gierka, gdzie zapraszano kilkuset dziennikarzy”)  i zostać rzecznikiem rządu.

Dziewięcioletni okres urzędowania przynosi zaskakująco mało interesujących wspomnień. Urban przyznaje – i żałuje – że dawał się manipulować Służbie Bezpieczeństwa, entuzjastycznie potwierdza najgorsze opinie o peerelowskich oficerach i partyjnych aparatczykach, zwierza się z zupełnego braku wrażliwości na charyzmę Karola Wojtyły. Ta cecha wyróżnia go nie tylko na tle polskiego społeczeństwa, lecz także ludzi władzy: „podobno Jaruzelskiemu się nogi trzęsły, jak przemawiał do papieża. (…) Traktowali go jako przeszkodę polityczną, ale jednak majestat, autorytet. Taka dziwna dwoistość. Jaruzelski na dodatek ulegał złudzeniu, że papież rozumie i aprobuje to, co on robi. Bardzo pilnie notował sobie rozmowę z nim na Wawelu. Po spotkaniu w cztery oczy zaprosił mnie do siebie i zaczął opowiadać, co powiedział papieżowi. Zapytałem, co na to papież, bo to mnie przede wszystkim interesuje. (…) No, nic nie powiedział”.

Mimo deklarowanej fascynacji Generałem, ten ironiczny stosunek do przełożonego jest ważnym elementem wspomnień z lat 80. Słaby, źle wykształcony, obsesyjnie pochłonięty szczegółami, pozbawiony społecznego słuchu, niezdolny do syntezy i podejmowania decyzji – to główne cechy Jaruzelskiego. Urban stara się go oczywiście bronić (mówi o „dwóch historycznych decyzjach w ciągu dekady”), ale te zapewnienia nie brzmią przekonująco. Jego własny opis mechanizmów rządzenia w późnej PRL potwierdza tezę, że Generał bardziej niż mężem opatrznościowym był produktem rozkładu demencyjnej, głupiej i dogmatycznej biurokracji.

Dalsze losy Urbana są powszechnie znane. W wyborach kontraktowych 1989 roku wystartuje do walki o mandat poselski z Andrzejem Łapickim (kandydata „Solidarności” państwowa telewizja stara się zdyskredytować, przypominając stalinowskie kroniki filmowe, w których był lektorem) – i przegra, bo jak się okaże nawet wysłani przez rząd Rakowskiego na zagraniczne budowy polscy robotnicy nie zechcą na Urbana głosować. Straci w ten sposób szansę na stanie się politykiem w systemie demokratycznym (jak zwierzy się w jednym z późniejszych wywiadów, prowadzenie parlamentarnych polemik najlepiej odpowiadałoby jego charakterowi), a przy okazji przekona się o szczególnym problemie ludzi sprawujących władzę: są odizolowani nie tylko od „prawdziwego życia”, lecz także od krytycznych opinii na własny temat – to ostatnie dlatego, że zawsze znajdują własną publiczność.

To właśnie – posiadanie własnej, choćby niszowej publiczności – Urban postanowi uczynić podstawą planu na życie w III RP. Założony przez niego tygodnik „Nie” okaże się jednym z nielicznych przykładów sukcesu na polskim rynku prasowym i jedynym po lewej stronie politycznego spektrum. Wyróżniać się będzie także rzadkim przykładem konsekwencji: od blisko ćwierć wieku nie zmienia formatu ani linii: bezkompromisowy, prześmiewczy, wulgarny, ale tak jak „Polityka” z lat 60 i 70 radykalnie oddany sprawie polskiej modernizacji (choć próbuje jej dokonać bardziej w umysłach niż w gospodarce). Te dwadzieścia parę lat „Nie” rekompensuje Polsce straty, jakie poniosła przez dziewięć lat rządów stetryczałych generałów – ogólny bilans Urbana jest więc dodatni, a już na pewno ciekawy.

Książka:

Jerzy Urban, Marta Stremecka, „Jerzy Urban o swoim życiu rozmawia z Martą Stremecką”, Czerwone i czarne, Warszawa 2013.

* Krzysztof Iszkowski, adiunkt w Centrum Studiów nad Demokracją (Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej), członek redakcji Liberté!.

„Kultura Liberalna” nr 249 (41/2013) z 15 października 2013 r.