Dwie młode pasażerki były już po projekcji obrazu Pawła Pawlikowskiego i w nieskrępowanej rozmowie dawały wyraz swym wrażeniom. „Ida” wygrała festiwale w Gdyni, Warszawie i Londynie, okrzyknięto ją największym od lat sukcesem polskiego kina. Niczego „Idzie” nie odbierając, zaznaczam tylko, że podobne hasła nader ostatnio często wspomagają promocję poszczególnych tytułów. To zresztą nie dotyczy tylko filmów. Weźmy półkę z księgarskimi nowościami. Toż trudno tam znaleźć miejsce – arcydzieło za arcydziełem, do znudzenia!

„Ida” wygrała tegoroczną Gdynię bezapelacyjnie, zresztą już wcześniej szeptano o niej w środowisku jako o dziele wyjątkowym. To, z dosyć oczywistego powodu, zasłużona opinia: w filmie Pawlikowskiego trudno doszukać się wad. Tyle że rozgłos towarzyszący filmowi każe spodziewać się podczas seansu szczególnych emocji. Tym bardziej, ze recenzenci zewsząd przekonywali, ze film ogląda się ze ściśniętym gardłem. Poszedłem wiec nastawiony na wyjątkowe przeżycie. Z pozoru wszystko się zgadzało, a jednak nie do końca. Po obejrzeniu „Idy” dochodzę do wniosku, że doskonałość, przynajmniej ta formalna, czasem dziełu zawadza. Czasem chciałoby się krztyny szaleństwa, nawet za cenę błędu. W „Idzie” nawet cienia błędu się dopatrzyłem. I pozostałem na film Pawlikowskiego obojętny.

Kwadratowe wąskie kadry przywołują na myśl dawne kino, ale stanowią doskonały ornament. Wspaniałe zdjęcia Łukasza Żala i Ryszarda Lenczewskiego jedne w drugie przypominają dopieszczone w każdym calu malarskie kadry. Można zatrzymać obraz i kontemplować je centymetr po centymetrze, zachwycając się doskonałą kompozycją. Odrestaurowano dawny wygląd ulic, szyldy, wystrój knajp. Dawid Ogrodnik, chwilę po „Chce się żyć”, wciela się w saksofonistę, a Joanna Kulig doskonale imituje dawne piosenkarki. Wszystko do wszystkiego pasuje, wszystko ze wszystkim się zgadza. Tylko znów – dlaczego mam wrażenie, że to tylko kaligrafia. Doskonała, ale jednak kaligrafia.

Piszą, że w filmie Pawlikowskiego mówi się szeptem o tym, o czym inni krzyczą. Jednak nie sprawa odpowiedzialności Polaków za prześladowania Żydów (to już ostatnio w polskim kinie niemal dogmat) wydaje się w „Idzie” najważniejsza. Ciekawszy wydaje się wątek dawnej stalinowskiej prokurator (fenomenalna rola Agaty Kuleszy), która pod wpływem spotkania z młodszą kuzynką próbuje przewartościować własne życie. Patrzy na siebie z goryczą i ironią, a kiedy okazuje się, że na zmiany jest już za późno, decyduje się na ostateczny krok. Kulesza gra swoją rolę z niczym niezmąconą pewnością. Bywa gruboskórna, jej twarz przypomina pancerną maskę. Kreacja w „Idzie” otwiera moim zdaniem przed Kuleszą nowy obszar wyzwań. Byłoby absurdalne, gdyby nie skorzystał z jej rozkwitu teatr. Wyobrażam ją sobie na przykład w rolach z Czechowa. Albo w „Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee Williamsa. Zagrałaby Blanche wstrząsająco.

Świetna jest młoda Agata Trzebuchowska, dobry Ogrodnik, jak zawsze na miejscu Jerzy Trela. A jednak „Ida” jest jak oglądany z oddali obraz. Doskonała, ale niedostępna. Podczas seansu przypominałem sobie wrażenia z „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy – chropawego, niewolnego od wad, a jednak przedziwnie gorącego, rozedrganego od emocji. I jeśli miałbym, obejrzawszy już niemal wszystkie filmy z tegorocznej Gdyni, wskazać na swój numer jeden, powiedziałbym o dwóch tytułach – „Chce się żyć” oraz „Papuszy” Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze. A „Ida”? Idealna, niestety.