Ale wizerunek samego Dziadka dalej straszył, przynajmniej mnie. Ten ponury wzrok, te siwe krótkie włosy i te posępne wąsy. Nie widziałem w nim bohatera walki o niepodległość, tylko anachronicznego osobnika, którego nie byłem w stanie rozumieć, a tym bardziej polubić. Mimo że wielkim Polakiem był.

Polski problem ze świętami, widoczny podczas kolejnego Święta Niepodległości, jest oczywiście problemem politycznym, ale jednocześnie problemem emocjonalnym. Polska nie ma wielu radosnych świąt. Tymczasem upamiętnienie uzyskania niepodległości, przynajmniej na rozum Amerykanina, powinno być okazją do wesołej zabawy, nawet, a może tym bardziej, jeśli owa niepodległość przyszła po 123 latach niewoli. I nawet jeśli rocznica nie przypada w lipcu, a (jak nasze święto) w ponurym listopadzie.

Tak bardzo potrzebne są więc takie inicjatywy, jak „Radosne Obchody Święta Niepodległości”  uruchomione we Wrocławiu w 2001 r. Nauczyciele tego miasta przekonują do innego, weselszego spojrzenia na sztampową narrację bitew i manifestów. Dzieci maszerują, piszą wiersze, układają limeryki i malują wąsy na portrecie Marszałka.

Dlaczego to jest ważne? Historia jest dla wyobraźni ucznia najtrudniejszym tematem, ponieważ wymaga empatii. Nie ma historyków-wunderkindów. Młody geniusz, który rozwiązuje łamigłówki, błyszczy w laboratorium lub zna pięć języków, jest bezradny wobec pytania o sens jakiegoś momentu dziejów, na przykład o to, dlaczego Polacy nie zawsze buntowali się przeciwko Imperium Rosyjskiemu. Bez życiowego doświadczenia trudno zauważyć i zrozumieć kompromisy oraz wybory, wobec których ludzie musieli zająć stanowisko, a także warunki, w jakich musieli podejmować te decyzje.

Problem jest taki, że choć historia opiera się na faktach, nie fakty są najważniejsze. Nie można skonstruować narracji historycznej ani zrozumieć jej bez empatii (oznaczającej w tym wypadku nie tyle współczucie, ile umiejętność patrzenia na świat oczami drugiego człowieka). Andrzej Szahaj słusznie zauważa w zeszłotygodniowej „Kulturze Liberalnej”, że historia nie jest nauką apolityczną, która zajmuje się tylko przedstawieniem prawdy.

Cały sens „Radosnych Obchodów” widzę w tym, że nie karmią dzieci samymi faktami, ale starają się podzielić z nimi emocjami dziejów. Tak, osiągnięcie niepodległości było okazją do radości i świętowania. Może Polacy w 1918 r. nie przyozdabiali portretów Marszałka, ale wraz z końcem wojny wyrażali euforię. Ten moment przyniósł jednak także inne emocje, na przykład te, które prowadziły do fali pogromów, lub te, które widać w ówczesnych chaotycznych debatach sejmowych i brutalnej walce politycznej. Z pozoru trudno jest połączyć te izolowane fakty, ale wyposażeni w empatię zaczynamy czuć ich logikę.

Historia 11 listopada jest więc dość złożona. Ale jeśli wrocławskie dzieci będą kojarzyć sobie to święto nie z kuciem faktów, ale z wczuwaniem się w postawę ówczesnych mieszkańców ziem polskich, bliżej im będzie do zrozumienia historii.

Czy zatem potrzebna jest polityka historyczna? Jeśli ta polityka ma dotyczyć zbierania i uporządkowania faktów, to na pewno nie. Historycy oraz archiwiści i bibliotekarze potrafią to robić bez wsparcia ze strony jakiejś polityki. Państwo nie powinno się interesować tym, które fakty są zbierane, tylko wspierać tę pracę finansowo, na tyle, na ile jest w stanie. Nie może natomiast promować jednej wersji wydarzeń kosztem drugiej – chyba że ta druga opiera się na kłamstwie, ale to już sprawa kodeksu zawodowego historyka, a nie polityki.

Sprawa wygląda inaczej jeśli chodzi o szkołę. Jest w interesie państwa, a nawet narodu, by obywatele nie bali się historii. A choć to profanacja, marzy mi się, by kiedyś ktoś kręcił przebojowy film „Józef Piłsudski – łowca wampirów”, w którym Marszałek w towarzystwie Abrahama Lincolna zabije Rasputina i młodego Hitlera (czemu nie?) srebrnymi kulami. Trzeba będzie fakty historyczne trochę przekręcić, ale jeśli pomoże to Polakom dobrze się poczuć w listopadzie, paradoksalnie może służyć do przybliżenia prawdziwej, empatycznej historii.