Historia idei potrafi wywołać niemałe emocje. Zwłaszcza gdy uprawiana jest przez niepokornych autorów. Dariusz Gawin znany jest z tego, że swoimi tekstami chciałby przewartościować polską tradycję, zinterpretować dawne dzieła na nowo oraz dopasować je do zmienionego, politycznego i kulturowego kontekstu. O współczesności myśli przy tym przez pryzmat historii. Mimo bezosobowego, zdystansowanego stylu Gawin nie jest więc pisarzem, obok którego można przejść obojętnie.
Czyżby przy okazji jego najnowszej książki zatytułowanej „Wielki Zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976” miało być inaczej? Tym razem autorowi zdają się przyświecać zupełnie inne intencje. Gawin mówi, że zależy mu przede wszystkim na zapisaniu „ruchu myśli”, w mniejszym zaś stopniu na historycznym kontekście, w jakim te myśli czy idee funkcjonowały.
W swojej książce Gawin opisuje stopniowe zbliżanie się do siebie dwóch środowisk: laickiego, z którego potem wyrósł Komitet Obrony Robotników, oraz środowiska katolickiej inteligencji, głównie ze „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Więzi”. Przede wszystkim jednak odważnie stwierdza, że to zbliżenie doprowadziło do wypracowania polskiej wersji społeczeństwa obywatelskiego. To pierwsze środowisko – jego zdaniem – reprezentowali przede wszystkim Leszek Kołakowski, Adam Michnik i Jacek Kuroń. I chociaż na kartach pojawiają się również inne postaci ważne dla tej formacji, to Gawin nie poświęca im aż tak dużej uwagi, jak wspomnianym autorom. Z kolei wśród najważniejszych przedstawicieli środowisk katolickich, którzy dążyli do zbliżenia z tzw. „lewicą laicką” wymienia Tadeusza Mazowieckiego, Juliusza Eskę, Annę Morawską, Andrzeja Wielowieyskiego i Bohdana Cywińskiego.
O współczesnej Polsce nie wprost
Podczas lektury wyraźnie widać, że Gawin stara się unikać odautorskich komentarzy. Powstrzymuje się przed używaniem moralnego języka, nie ujawnia też swoich politycznych poglądów ani konserwatywnych afiliacji. Mimo to nietrudno zauważyć, że odniesienia do historii społecznej – podobnie jak współczesne konsekwencje tamtych idei – fascynują autora równie mocno jak same idee.
Na bardziej osobistą ocenę pozwala sobie w innym miejscu. Oceniając „List otwarty…” autorstwa Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” mówił tak: „Ale tam są gorsze rzeczy. Kuroń i Modzelewski projektują w liście ustrój, w którym zniesiony byłby trójpodział władzy! Wszystkim rządziłyby uzbrojone rady robotnicze, będące władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą w jednym, zastępujące przy tym wojsko i policję. Andrzej Walicki pisał, że byłby to totalitaryzm gorszy niż komunizm” („Rzeczpospolita”, Plus Minus, 9–11 listopada 2013 r.). Te wypowiedzi sprawiają, że niektórzy żyjący bohaterowie jego książki zachowują wobec autora daleko idący sceptycyzm i nie bardzo chcą uwierzyć w jego empatię dla swojej formacji. Adam Michnik we wstępie do szkicu o Jacku Bocheńskim (!) samą książkę pochwalił, ale od razu w bardzo ostrych słowach skomentował wypowiedź Gawina. Nawet powoływanie się na autorytet Andrzeja Walickiego nie uchroniło bowiem tego ostatniego przed krytyką redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”.
Książka jest, oczywiście, o wiele bardziej stonowana niż prasowe wypowiedzi. Jeśli nawet Gawin chce coś podobnego w niej powiedzieć, to raczej za pomocą pytań, niedomówień, sugestii czy zachęt do dalszych badań. Ewentualnie ukrywa własną ocenę za krytycznymi uwagami bohaterów swojej książki. Jak chociażby wtedy, gdy cytuje Michnika: „Michnik jest bardzo krytyczny wobec własnego środowiska, czyli «komandosów»”. „List…” Kuronia i Modzelewskiego, programowy dokument młodzieży skupionej wokół jego autorów, „posiadał wszystkie cechy antykościelnego obskurantyzmu lewicy”, pisze, dodając, że oprócz obskurantyzmu kościelnego istnieje również «obskurantyzm antykościelny»” (s. 264).
Być może ta strategia wynika z natury pisarskiego przedsięwzięcia Gawina. „Wielki zwrot” miał być pracą habilitacyjną. Od autorów tego typu prac wymaga się na ogół, żeby zrezygnowali z osobistej (środowiskowej) oceny. Zwłaszcza gdy ocena ta dotyczy sprawy tak delikatnej, jak polski rewizjonizm. Mógł więc napisać Dariusz Gawin książkę (równocześnie osobistą i formacyjną) o tym, skąd, jego zdaniem, wzięła się nasza współczesna polska forma. Ale z jakiegoś powodu jej nie napisał. Mógł ocenić swoich bohaterów. Zatrzymał się jednak w pół drogi. Domyślam się, iż chciałby napisać pracę historyczną z odniesieniami do współczesności. Pracę, która będzie odbierana tak jak – toutes proportions gardées – „Świadomość religijna i więź kościelna” Leszka Kołakowskiego, „Filozofia polityczna Maurycego Mochnackiego” Bronisława Łagowskiego czy szeroko omawiane w jego książce „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego. Były to bowiem książki, które pomimo ich historycznego charakteru czytano jako zawoalowany komentarz do peerelowskiej rzeczywistości.
Gdzieś pod podszewką rozważań zawartych w „Wielkim zwrocie” skrywają się jednak pytania o współczesną Polskę i jej źródła. Książka Gawina nie traktuje wyłącznie o zbliżeniu rewizjonistycznych i katolickich środowisk polskiej inteligencji. Mówi coś ważnego o jego własnej formacji. Tyle tylko, że nie wprost.
„Moralne obowiązki” katolickich inteligentów
W obrazie sporządzonym przez Gawina wyraźnie widać, że lewicę laicką pchnęła do współpracy z inteligencją katolicką jej wizja etyki: idea wolnej jednostki, konieczność pracy nad sobą, społeczny solidaryzm ponad politycznymi podziałami, zobowiązanie do życia w prawdzie, wreszcie – nieprzejednany stosunek wobec zła. Nie do końca wiadomo jednak na podstawie jego pracy, co skłoniło do zbliżenia tych drugich. Autor przytacza co prawda ich teksty nakłaniające do otwartości i pluralizmu, z których wyłania się przekonanie o nieuniknioności postępu. Nie brzmi to jednak szczególnie przekonująco. Czyżby Gawin chciał zasugerować, że o zbliżeniu katolickiej inteligencji do „laickiej lewicy” przesądziły wymagania ich własnej etyki, tej samej, która tak urzekła Kołakowskiego, Michnika i Kuronia? Być może to właśnie „moralne obowiązki” sprawiły ostatecznie, że posłowie koła „Znak” – Jerzy Zawieyski i Stanisław Stomma – bronili nie tylko członków własnej formacji, lecz także rewizjonistów zaangażowanych wcześniej w komunizm. Czy tym samym Gawin chce nam powiedzieć, że katoliccy inteligenci od początku dysponowali moralną przewagą nad swoimi późniejszymi partnerami?
Andrzej Horubała, prawicowy krytyk średniego pokolenia, w swojej recenzji tej książki dla tygodnika „Do Rzeczy” sugeruje, że na tym spotkaniu lewica skorzystała o wiele bardziej. Wypomina też, że zajmując się środowiskiem dysydentów, Gawin pomija milczeniem to, co zdarzyło się później. I nie chce powiedzieć, że w sporze pomiędzy rewizjonistami a partyjną biurokracją chodziło w istocie o władzę w ramach jednego ideowego obozu. Tymczasem Gawin zdaje się pisać wystarczająco jasno, iż rewizjonistom początkowo chodziło o demokratyzację systemu, a więc również o władzę (choć nie bezpośrednio dla siebie, ale dla rad robotniczych). Dopiero gdy okazało się, że partyjna biurokracja nie ma ochoty się nią dzielić, lewicowi dysydenci zdali sobie sprawę – pod wpływem środowisk katolickich – że uprawianie polityki należy tymczasem odłożyć na bok i zagospodarować pole kultury, pole społeczne.
Pluralizm wobec różnorodności
Równocześnie jednak autor nie chce mówić wprost o konsekwencjach wypracowywanych wtedy idei, będących fundamentem społeczeństwa obywatelskiego, w tym przede wszystkim pluralizmu. Podpowiada jednak, że źródła tego ostatniego tkwią w środowiskach katolickich, skąd został przejęty przez laicką lewicę. Ale to nie oznacza, iż w ogóle nie chce o nich mówić. Zastanawiam się, na ile ta ciekawa praca ma być argumentem za tym, że pluralizm stał się ideałem, którego realizacja była możliwa tylko w ramach pewnego światopoglądu, w ramach jednej wizji rzeczywistości. Gawin sugeruje bowiem, iż mimo konfliktów i zatargów, mimo polityki pełnej urazów, podzielonych środowisk, wielopartyjności z początku lat 90. idea pluralizmu nie jest trwałym elementem wypracowanych w Polsce stylów politycznego myślenia. O prawdziwym uwewnętrznionym pluralizmie nie świadczy bowiem tylko ilość partii czy powołanych stowarzyszeń, lecz także – co rewizjoniści początkowo jakoś chyba przeczuwali – umiejętność współpracy w ramach niewielu instytucji. Jak ujmuje to Paweł Śpiewak w „Pamięci po komunizmie”: „Pluralizm (…) zdaje się blednąć wobec wymogu jedności w obliczu wroga i konieczności zachowania skutecznej, zwartej siły, zdolnej poprzeć rząd reform. (…) Ten rodzaj postawy sprowadza się do następującego przekonania: możemy być różni, inni, ale owo różnicowanie dokonywać się ma dla «sprawy» i w obrębie «sprawy»”. Warto więc zastanowić się przy lekturze pracy Gawina, czy formacja laickiej inteligencji (to ona w gruncie rzeczy jest najważniejszym bohaterem tej książki) nie stworzyła wyobrażenia, które można wyrazić następująco: pluralizm – tak, ale w ramach jednego światopoglądu. Gawin nie odpowiada wprost na to pytanie, ale odnoszę wrażenie, że jego opowieść nieustannie wokół niego krąży. „Po roku 1989 okazało się – pisze – że to istotny problem, gdy dawne hasło o braku alternatywny dla kapitalizmu i liberalnej demokracji przerodziło się w przekonanie, iż każdy, kto chce dyskutować o różnicach pomiędzy różnymi modelami kapitalizmu i liberalnej demokracji, w istocie nie dorósł do wolności” (s. 308).
Trochę szkoda, że nie pokusił się Gawin o naszkicowanie ogólnego modelu społeczeństwa obywatelskiego, który powstał po zetknięciu tych dwóch formacji. I przy okazji nie zechciał odpowiedzieć na pytanie o miejsce, jakie zajmuje w nim idea pluralizmu. Sugeruje tylko, że ten ostatni nie został nigdy naprawdę uwewnętrzniony przez lewicę laicką. Nieprzypadkowo bowiem autor zamieszcza w swojej książce uwagi Jerzego Szackiego, który tamto społeczeństwo obywatelskie, oparte na silnej wspólnotowości, określa właśnie mianem zakonu (s. 271). Po części wynikało to zdaniem autora „Wielkiego zwrotu” z faktu, że społeczeństwo obywatelskie – i w ogóle wyobrażenie przyszłej polskiej demokracji – wykluwały się w warunkach opresji. „Radykalny podział – pisze Gawin – na siły światła i ciemności (demokracja versus totalitaryzm), zrozumiały w warunkach niewoli i jednocześnie niezwykle groźny dla przeciwników jako retoryczny oręż, dla demokratycznej polityki okazywał się niebezpieczny”. Po części zaś – z późniejszej walki o władzę w obozie dawnych opozycjonistów. Ale akurat ten aspekt mniej interesuje autora.
Odnoszę jednak wrażenie, iż książka Gawina jest przedsięwzięciem „niedokończonym”. Mimo iż ramy czasowe (1956–1976), w których umieszcza on swoją narrację o tworzeniu polskiego modelu civil society, wydają się trafne. Ale trzeba także przyznać, że niemożliwa jest jedna opowieść o doświadczeniu stosunkowo wąskiej, a równocześnie ogromnie wpływowej formacji. W każdym razie wrażenie niedokończoności powstaje za sprawą samego autora, który na marginesach zastanawia się, jakie skutki ten model miał dla wolnej Polski. W zakończeniu zaś pyta już wprost: „Choć kwestia ta wykracza poza chronologiczne ramy niniejszej pracy, warto zasygnalizować na marginesie ważne pytanie: w jakim stopniu dyskurs społecznej samoorganizacji, społeczeństwa obywatelskiego, tak efektywny w walce z totalitarnym ustrojem, okazał się przeszkodą w warunkach wolności, gdy pokolenie niepokornych inteligentów stanęło przed wyzwaniem budowania już nie autentycznych więzi międzyludzkich, ale demokratycznego państwa i jego instytucji?” (s. 366).
Idee mają paradoksalne konsekwencje
Mimo przyjętej strategii pisarskiej i świadomego samoograniczenia „Wielki zwrot” to książka wyjątkowo ciekawa i jednak… szczera. Gawin jest zafascynowany nie tylko postaciami polskiej „lewicy laickiej” oraz ich intelektualną przemianą (w szczególności Kołakowskim), ale także ideami samoorganizacji, antysystemowości, tworzeniem instytucji społeczeństwa obywatelskiego (głównie Kuroniem). Daje się również wyczuć podziw dla mitu, który laicka lewica zbudowała po Marcu ‘68. Oto lewica zrobiła coś, o czym formacja prawicowa – mam wrażenie – wciąż marzy. Nawet jeśli ci ostatni są przekonani, że język etyki oraz samoorganizacji przyczynił się do tego, że dawni opozycjoniści okazali się nieprzygotowani do zarządzania państwem. Powtarza więc Gawin parokrotnie, że dyskurs społeczeństwa obywatelskiego przyczynił się do powstania „niechęci opozycji demokratycznej do spraw ustrojowych” (s. 366). Ale jednocześnie, jego książka jest apologią społeczeństwa obywatelskiego, swoistym zawołaniem do samoorganizowania się.
Dlatego wspominany wcześniej Andrzej Horubała, pisząc recenzję tej książki, chyba przeoczył coś ważnego – nie wyczuł zmiany, nie załapał się na „wielki zwrot”, jaki dokonał się na prawicy. Nie zauważył, że „prawicowi konserwatyści” (to nie jest pleonazm) postanowili wzorem dawnych rewizjonistów zrezygnować z angażowania się do bezpośredniej polityki i zamiast tego zagospodarować sferę obywatelską. Spora część konserwatystów pogodziła się – przynajmniej na jakiś czas – z faktem, że należy odłożyć kształtowanie instytucji polskiego państwa według własnych idei. Jednocześnie przekonali się, że nadszedł czas, by zająć się (na wzór dysydentów?) samoorganizacją. Społeczeństwo obywatelskie, które niedawno skłonni byli jeszcze postrzegać jako obszar realizacji prywatnych interesów, grupowych partykularyzmów i jednostkowych egoizmów, jawi się im teraz jako przestrzeń wymagająca szczególnej aktywności. Dotychczas, zdaniem konserwatystów, społeczeństwo obywatelskie wymagało istnienia silnego państwa, zapewniającego jedność moralną, prawdziwą wspólnotę.
Nie oznacza to z pewnością, że ludzie prawicy zrezygnowali z walki o kształt państwa. Postanowili jednak przeczekać, w przekonaniu, że prawdziwa odnowa, moralna rewolucja, o której niektórzy z nich mówią coraz częściej, powinna dokonać się oddolnie, właśnie na gruncie społeczeństwa obywatelskiego. W tym sensie „wielki zwrot” jest czymś, co właśnie dokonuje się po prawej stronie. O ile lewica zwróciła się dawniej w stronę chrześcijaństwa, szukając tam podstaw jednostkowej wolności i uzasadnienia obywatelskich swobód, o tyle – można odnieść wrażenie – współczesna prawica próbuje adaptować wypracowany przez lewicowców model samoorganizacji. Dobrze byłoby przy okazji, żeby był to model prawdziwie pluralistyczny, bliższy raczej wizji stowarzyszenia niż wspólnoty. By nie przypominał tego, co Jerzy Szacki określił mianem zakonu. Ale najważniejsze, by prawica wyciągnęła jeszcze jedną naukę, o której wspomina zresztą Gawin: „Przesycenie języka polityki argumentami odwołującymi się do etyki, duchowości skutkowało na przykład skłonnością do manichejskich podziałów. Radykalny podział na siły światła i ciemności (demokracja versus totalitaryzm), zrozumiały w warunkach niewoli i jednocześnie niezwykle groźny dla przeciwników jako retoryczny oręż, dla demokratycznej polityki okazywał się niebezpieczny. Zbyt łatwo rodziła się pokusa, by w politycznych przeciwnikach widzieć zamiast rywali ludzi złych, kierujących się w swych działaniach niskimi pobudkami (s. 366)”. To zalecenie jest dobre dla każdego. Również dla prawicy.
Książka:
Dariusz Gawin „Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976”, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2013.