Już ponad 30 chińskich kanałów telewizyjnych może poszczycić się koncyliacyjnym talk show, w których zawodowi mediatorzy godzą skonfliktowane strony. O ile wcześniejsze gorące randkowe czy wyłaniające talenty programy zazwyczaj po jakimś czasie dostawały z Pekinu czerwoną kartkę i znikały z anteny, to godzące ludzi audycje niezmiennie cieszą się poparciem władz i zdobywają coraz szersze grono oddanych widzów.

Najsłynniejszym z nich jest nadawany nieprzerwanie i codziennie od 21 marca 2011 roku na kanale Jiangxi TV talk show „Jinpai tiaojie” (Mediacje na złoty medal), w którym ława ekspertów, a przy okazji również spora część Chin, z uwagą wysłuchuje zapętlonych w najróżniejsze konflikty ludzi. Spektrum problemów koncentruje się przede wszystkim na kwestiach sercowo-rodzinnych, w grę wchodzą najczęściej zranione uczucia lub krzywda finansowa (zazwyczaj materializująca się jako mieszkanie lub plik akcji). Tytuły styczniowych i lutowych odcinków to cała feeria problemów miłosnych (zdrada, porzucenie, rozwód), rodzinnych (opętany mąż, depresyjna teściowa, zbuntowana 32-letnia córka), finansowych (walka o dom czy spadek, odszkodowanie za zerwanie), a nawet dżenderowych (student przebierający się za kobietę). W ciągu 45 minut programu udaje się dojść do głosu głównym bohaterom, zaproszonym do studia ekspertom – prawnikom, psychologom, mediatorom, uroczej prowadzącej, a niekiedy nawet udaje się pogodzić skłócone strony i triumfalnie obwieścić sukces mediacyjny. Emocje widzów skutecznie prowadzi podkład muzyczny, potoki łez uczestniczek (czasem też ekspertek) i nieskazitelny spokój głównego mediatora.

Skąd rosnąca popularność? Powodów jest wiele. Jednym z nich jest tradycyjna powściągliwość w wywlekaniu domowych brudów na zewnątrz. Nie przyzwyczajona do publicznego ekshibicjonizmu chińska widownia z olbrzymim zainteresowaniem ogląda zaciekłe spory i wylewanie pomyj. To zamiłowanie do przyglądania się sprawia, że jakikolwiek konflikt w miejscu publicznym – czy to pyskówka, czy regularna bójka – przyciąga masę gapiów, którzy w kółeczku przyglądają się starciu, bynajmniej nie próbując interweniować lub rozdzielać stron. Czemuż więc producenci telewizyjni nie mieliby polepszać sobie wyników oglądalności, pokazując na antenie prawdziwe, buzujące emocjami, płaczem i wściekłością konflikty? A równocześnie nikt im nie zarzuci, że podminowują ład społeczny i zachęcają do Bóg wie czego. Mediacyjne talk show także doskonale wpasowują się w wytyczne cenzorów – propagowanie polubownego rozwiązywania sporów. Program, w którym skłócone strony dzięki mądrym radom mądrych ludzi osiągają konsensus, to sam miód na serce propagandy i obleczenie w ciało koncepcji „harmonijnego społeczeństwa”. Dodatkowe wsparcie pochodzi od instytucji rządowych, sądów czy policji, które chcą pokazać, że mediacje są lepszym pomysłem niż kosztowne, długotrwałe i w gruncie rzeczy nie rozwiązujące problemu ciąganie po trybunałach. Padają argumenty bardziej etyczne niż prawne, prawo majaczy się gdzieś w tle jako „ostateczna ostateczność”. Zaproszeni do studia eksperci tłumaczą, jak wygląda proces, podkreślają wysokie koszta, niewielkie zyski, zniechęcają do wchodzenia na drogę sądową jako niszczącą stosunki międzyludzkie i społeczne. Co z tego, że wygrasz proces z siostrą i wyrwiesz od niej więcej ze spadku, skoro w efekcie zamienicie się w śmiertelnych wrogów? Widać jak na dłoni, że warto rozmawiać.

Właściwie można by dojść do wniosku, że taki mediacyjny talk show to świetna rzecz. Pokazuje ludziom, jak rozmawiać z bliskimi o trudnych sprawach, w jaki sposób rozwiązywać spory, wskazuje na możliwe w danej sytuacji ścieżki postępowania. Jest jednak całkiem pokaźne ALE.

Patrząc bowiem na przekrój tematów można dojść do wniosku, że Chińczycy nie mają innych zgryzot niż problemy rodzinne i walka o pieniądze (i to zazwyczaj w rodzinie). Charakterystyczne jest, że ok. 80 proc. programów dotyczy właśnie tych konfliktów. Bardzo rzadko pojawiają się odcinki dotyczące problemów lokalnych społeczności czy największych bolączek całego społeczeństwa – bezprawnych zajęć ziemi, wyburzenia domów czy sporów medycznych. To akurat są spory, które naprawdę wymagają fachowej i mądrej mediacji, a tu nic, zero, nul. Czemu o takich problemach nie rozmawia się w studio, można jedynie gdybać. Być może w grę wchodzi nadmierny, jak na niecałą godzinę programu, poziom zawiłości, łatwiej pogodzić herod-babę z mężem pantoflarzem lub odwrotnie, niż przebrnąć przez długą i zagmatwaną kwestię dotyczącą błędów medycznych czy wywłaszczenia działki. Kolejną kwestią może być problem ze ściągnięciem do studia obu stron konfliktu, pokrzywdzonego nie trzeba namawiać, oskarżany – wątpliwe, by miał ochotę tłumaczyć się przed milionami widzów ze swoich domniemanych czy prawdziwych przewin. Powodem może też być fakt, że nagłaśnianie takich spraw szybko skończyłoby się utratą sympatii władz lokalnych i centralnych – z wiadomo jakim skutkiem…