Przepis na komiksowy sukces może wyglądać tak:
1) Bierzemy zdolnego rysownika.
2) Wysyłamy go do jakiegoś odległego i egzotycznego kraju.
3) Dajemy mu tam sporo czasu, żeby miał kiedy chodzić, oglądać i robić szkice. A także, żeby zaznał tzw. normalnego życia.
4) Uzyskujemy w ten sposób komiksowy album.
5) Wysyłamy rysownika do następnego kraju.
6) Patrz punkt 3) – i dalej.
Tak mniej więcej można by syntetycznie ująć przebieg kariery Guy Delisle’a. Kanadyjczyk ów, z zawodu animator, nadzorował prace kolegów po fachu w azjatyckich studiach produkujących filmy rysunkowe. I tak trafił najpierw do Chin – z których przywiózł album „Shenzhen” (2000, niewydany po polsku), a następnie do Korei Północnej, który to pobyt zaowocował kolejnym dziełem – „Pjongjang” (2003, po polsku wydanym w 2006 r. jako „Phenian”, a potem wznowionym, już pod właściwym tytułem, w 2013 r.). Później jego kariera animatora straciła nieco swój międzynarodowy impet, ale za to szczęśliwie (na pewno dla nas, ale dla siebie chyba też) związał się z niejaką Nadège, pracującą dla Lekarzy bez Granic, i wspólnie wylądowali w Etiopii (acz tu artystycznego rezultatu zdaje się zabrakło), w Birmie (et voilà – „Kroniki birmańskie”, 2007 – a u nas 2008) oraz w Izraelu (i znów: „Kroniki jerozolimskie”, 2011 – u nas ukazały się dosłownie przed chwilą).
To właśnie te dwie ostatnie pozycje uważane są (słusznie, śmiem twierdzić) za najlepsze dzieła Kanadyjczyka, w nich bowiem doprowadził do perfekcji to, co stanowi o ich sile. O ile „Pjongjang” zachowuje, w sumie pozorną, linearność fabuły, to znaczy prowadzi narrację o doświadczeniach rysownika, który trafia do Korei Północnej i ze zdumieniem obserwuje ów kraj i jego mieszkańców, o tyle kolejne dwie „Kroniki” składają się z króciutkich epizodów, na dwie-trzy strony, pokazujących codzienne życie Delisle’a i świat, który go otacza. Zatem – niby seria odrębnych obrazków, ale dająca spójną i całkiem głęboką wizję.
Siłą tych albumów jest bowiem to, że perspektywa ich autora i zarazem głównego bohatera – Delisle’a właśnie, jako że autobiograficzność tych historii nie budzi wątpliwości – jest całkowicie zwyczajna, nieobarczona żadnymi wcześniejszymi skojarzeniami czy (w każdym razie pozornie) wiedzą na temat kraju, do którego przybył. Guy i jego rodzina lądują w Birmie czy Jerozolimie i mierzą się z najpospolitszymi problemami: trzeba wynająć mieszkanie, znaleźć opiekunkę dla dziecka (do Birmy państwo Delisle’owie trafiają z małym Louisem, a w Izraelu rodzina powiększona jest o Alice), pójść gdzieś na spacer, znaleźć sklep z papierem do rysowania – i tak dalej. Zarazem zajęty zwykle domowymi obowiązkami ojciec znajduje trochę czasu, żeby przejść się po mieście, coś zobaczyć, porozmawiać z ludźmi. Wiedzę taką zdobywa najczęściej przypadkiem – cudzoziemiec, zwłaszcza z dzieckiem, zwraca na siebie uwagę – ale czasem po prostu bierze przybory do szkicowania i idzie popatrzeć na przykład na punkt kontrolny, gdzie Palestyńczycy są legitymowani przez wojsko izraelskie, albo wybiera się na zwiedzanie starego miasta w Jerozolimie, gdzie tymczasem wszystko jest pozamykane i zieje pustkami – bo szabat.
Pozornie naiwna perspektywa sprawdza się doskonale w obu przypadkach: wtedy, kiedy pokazać trzeba kraj zasadniczo nieznany Europejczykom – jak Birma, egzotyczna pod każdym względem, dość zagadkowa i tajemnicza dyktatura z silnym mistycznym akcentem – czy też kiedy mamy do czynienia z teoretycznie doskonale znanym, ale piekielnie skomplikowanym konfliktem, jak ten palestyńsko-izraelski. Epizody z życia codziennego rodziny (Delisle ma ewidentny talent do pokazywania takich zwykłych sytuacji z humorem i celnie, wydał zresztą niedawno album „Guide du mauvais père” – Poradnik złego ojca) przeplatają się ze scenkami rodzajowymi, czasem turystycznymi, ale nade wszystko z obserwacjami dotyczącymi spraw zwykłych, często drobnych, ale w sumie dającymi zaskakująco głęboki obraz opisywanego miejsca. O realiach Birmy Delisle opowiada nam, opisując swoją wizytę w supermarkecie, szkicując (bez słów) scenkę z wędrownymi sprzedawcami czy pokazując na przykładzie prasy działanie cenzury. W Izraelu, z kolei, ukazuje praktyczne trudności związane ze znalezieniem przedszkola dla dzieci (panie opiekunki zasadniczo załatwiają program zajęć, sadzając podopiecznych przed telewizorem na cały dzień) albo opisuje swoją wycieczkę szlakiem świętych miejsc: do kościoła chrześcijańskiego wchodzi, do synagogi wchodzi, ale przy wejściu do meczetu zostaje zatrzymany i ‒ jako że nie umie wyrecytować szahady ‒ musi zadowolić się rysowaniem z oddali, wzdychając na ostatnim kadrze: „Muzułmanie…”. Rządzi tu zatem logika minimalistyczna, nie ma wielkich syntez czy podsumowań, ale przyznam, że czytałem krótko po „Kronikach birmańskich” reporterską książkę o Birmie, całkiem dobrą zresztą, i mam silne wrażenie, że z komiksu Kanadyjczyka dowiedziałem się znacznie więcej.
Kreska Delisle’a jest prosta, postaci ludzkie narysowane są niemal szkicowo, ale za to plenery, budynki, pejzaże – choć wciąż utrzymane w owej graficznej prostocie – oddane są bardzo wyraziście. Delisle urozmaica narrację, większość epizodów ma charakter narracyjny, z odautorskimi komentarzami, ale pojawiają się scenki bez żadnych dialogów, czysto obrazkowe sekwencje (proszę zerknąć choćby na świetny rozdział „Turystyka w Baganie” z „Birmańskich” czy „Wakacje w Ejlat” z „Jerozolimskich”) oraz graficzne urozmaicenia: sporadyczne cytaty z innych rysowników, skromne, ale precyzyjne użycie kolorów.
Podróżnicze albumy to jednak nie wszystko, druga – niereporterska i „niema” – odnoga twórczości Kanadyjczyka zmierza w zupełnie inną stronę. Jak dotąd po polsku mieliśmy tylko album „Louis na plaży” (2008, u nas: 2009), acz „po polsku” to nie jest zbyt celne wyrażenie, jako że album ten w ogóle nie ma tekstu (prócz tytułu). Jest to historyjka o perypetiach synka rysownika, który mierzy się z różnymi przeciwnościami losu, ale zawsze może liczyć na wsparcie swojego pluszowego konika – świat realny płynnie przechodzi w fantazję dziecka, a sam Delisle pojawia się w tle i trzeba przyznać, że facet ma do siebie dystans. W albumikach o Louisie (jest jeszcze niewydany u nas tom „Louis na nartach”) widać wyraźnie animacyjne doświadczenie autora: wszystkie kadry są identyczne i malutkie, a tok narracji kojarzy się z animacją poklatkową, jest znacznie bardziej szczegółowy, niż to się zwykle w komiksach praktykuje.
Do tej grupy zalicza się też tom „Albert i Alina”, też właśnie wydany u nas jednym rzutem z „Kronikami jerozolimskimi”. Album to zbiór krótkich historyjek, także bez słów i także bliskich owej poklatkowej poetyce, ale utrzymanych w zupełnie innym klimacie. O ile „Louisa” warto oglądać razem z dziećmi i wspólnie chichotać z jego przygód, o tyle strony „Alberta i Aliny” raczej należy przed dziećmi zasłonić. Nie tylko ze względu na liczne akcenty erotyczne, choć nagich postaci i scen seksu jest tu pełno, acz narysowane są wybitnie niepornograficznie: bardzo uproszczoną kreską, symbolicznie i szkicowo; nie brak też różnorodnych miłosnych praktyk. Chodzi mi raczej o panujące tu zupełnie inne poczucie humoru, dalekie od ciepłoty wcześniejszych albumów: to tom groteskowy, pełen purnonsensu, a czasem czystej makabreski. Przy tym nie są to tylko czcze żarty, humor dla humoru – Delisle cudownie i bardzo prostymi, zdałoby się, chwytami obrazuje pewne zachowania (świetna scenka z Franciszką, małą dziewczynką, która długo płacze, przestaje, a potem uzupełnia sobie zasoby wody w organizmie i znów może ryczeć do woli) czy psychologiczne stany (jak choćby epizod o leżącym na kozetce Erneście, któremu psychoterapeuta dosłownie wyciąga kawałki nagich kobiet z głowy, albo historia Elżbiety –dramat o toksycznej relacji matki z córką: całe życie na czterech stronach!). Mnóstwo jest tu motywów związanych z ciałem: rozczłonkowywanym, traktowanym przedmiotowo, pochłanianym i pochłaniającym. To humor przedni, ale nie „gratisowy”, podszyty absurdem, ale nie tylko – naprawdę sporo można tu wyczytać (wciąż się świetnie bawiąc, oczywiście).
Znakomicie, że albumy Delisle’a dostajemy w godziwej ilości i takim tempie, bo to bez wątpienia twórca, którego warto poznać dogłębnie i którego pole oddziaływania może wykroczyć daleko poza typowe kręgi miłośników komiksów.
Komiksy Guy Delisle’a wydane w Polsce:
— „Phenian” (wyd. II jako „Pjongjang”), Kultura Gniewu, Warszawa 2006 (II wyd. 2013).
— „Kroniki birmańskie”, Kultura Gniewu, Warszawa 2008.
— „Louis na plaży”, Kultura Gniewu, Warszawa 2009.
— „Albert i Alina”, Kultura Gniewu, Warszawa 2014.
— „Kroniki jerozolimskie”, Kultura Gniewu, Warszawa 2014.