Kiedy na początku nowego millennium jeden z moich uniwersyteckich profesorów stwierdził, że w Polsce potrzeba młodych ludzi, którzy nie będą obciążeni przykrym bagażem komunizmu i syndromem biednego sąsiada Zachodu, myślałem, że mówi o mnie i moich kolegach ze studiów. „Nie, panie Piotrze, nie o was chodzi. Mówię o młodszych”, odparł śmiertelnie poważnie. Poczułem lekki zawód. Schyłek komunizmu pamiętałem jak przez mgłę, raczej w postaci pojedynczych obrazków utrwalonych w pamięci niż jako przeżywaną świadomie historię. W mojej głowie kołatały się wspomnienia żółtawych kartek na mięso, butów „Relaksów”, butelek z mlekiem ze srebrnymi kapslami i czarno-białego telewizora z czołówką dziennika telewizyjnego. To było, owszem, moje wczesne dzieciństwo, ale dorastałem już w latach 90. Tak jak moi koledzy zwiedzałem wówczas Europę (koniecznie zachodnią), uczyłem się obcych języków, żyłem szansą na samodzielność w „normalnym kraju” – jak zwykło mawiać z nadzieją w głosie pokolenie naszych rodziców.
A jednak pamięć komunizmu, a raczej pamięć tego, co po komunizmie zostało do uprzątnięcia, rzeczywiście zaciążyła na biografii mojej i moich rówieśników. Politycznym tematem numer jeden była dekomunizacja. Rozgrzewała namiętności nie tylko dorosłych. O bieżącej polityce dyskutowaliśmy również na przerwach w liceum, przenosiliśmy rodzinne spory na nieporadny nastoletni grunt. Kończąc szkołę średnią, staliśmy już właściwie dwiema nogami w nowej rzeczywistości, ale nasze markowe obuwie nosiło jeszcze ślady niezbyt wesołej przeszłości – błotko siermiężnych lat 80. i nieco mniej siermiężnych, za to pełnych tandety początków lat 90. Jeszcze nie mieliśmy poczucia, że żyjemy w miejscu prawdziwie nowoczesnym (słowo klucz wszystkich sporów o Polskę), ale już nie byliśmy obywatelami demoludów.
Czy jest jakiś dobry opis tej hybrydowej tożsamości pokolenia urodzonego w okolicach 1980 r.? Obietnicą miała być głośno reklamowana książka Pauliny Wilk „Znaki szczególne”. Jak czytamy na ostatniej stronie okładki, jest to „prywatny zapis dorastania” – opowieść pisana przez dziecko transformacji o dzieciach transformacji, które „dojrzewały razem z nową rzeczywistością” i które „dziś mają wiele do powiedzenia o obchodzącej właśnie 25-lecie wolnej Polsce”. Czekałem na tę książkę i ostrzyłem sobie na nią zęby. Trzymałem wydawnictwo i autorkę za słowo. Powiedzieć jednak, że lektura zostawia pewien niedosyt, to za mało.
Podwórkowe axis mundi
Całą krytykę warto zacząć od plusów, a raczej od jednego plusa, który – niestety – nie jest w stanie przysłonić nam minusów. Wilk, która napisała książkę przede wszystkim wspomnieniową, jest doskonałą kolekcjonerką przedmiotów. Przedmiotów i opisów czynności związanych z tymi przedmiotami. „Znaki szczególne” to bowiem głównie katalog rzeczy, które otaczały autorkę w latach 80. i w okresie transformacji. Któż z nas, urodzonych w czasie karnawału Solidarności, nie pamięta osiedlowego trzepaka, który był podwórkowym axis mundi, zbierania puszek po piwie i zagranicznych napojach, pierwszych BMX-ów, kalkomanii, projektorów do wyświetlania bajek, komputerów Commodore, na których grało się u zamożniejszych kolegów w Pac-Mana, oranżadek w woreczkach foliowych, kupowanych w szkolnym sklepiku, czy radiomagnetofonów Kasprzaka i pierwszych walkmanów? Lista dziecięcych fetyszy jest u Wilk doprawdy imponująca i opisana ze swadą. Dzisiejsi trzydziestolatkowie z zaskoczeniem skonstatują, że niemal wszystkie z nich tworzyły ich nieletnie imaginarium. Być może dorzucą to i owo albo dokonają na swój użytek lekkiej korekty (Wilk miała radziecką elektroniczną grę z wilkiem zbierającym jajka w kurniku, ja z bratem – kucharzyka podrzucającego na patelni naleśniki i udka kurczaka), ale w gruncie rzeczy odnajdą się w bogatym opisie autorki. Starsi również się nie rozczarują. Dowiedzą się, co wprawiało w podniecenie ich małe pociechy. I być może tylko najmłodsi czytelnicy, urodzeni już po 1989 r., będą musieli sobie od czasu do czasu coś „wygooglać”, żeby sprawdzić, jak wyglądała transformacyjna rzeczywistość.
Wszystko to przypomina osławioną niemiecką „ostalgię”, czyli nostalgię za czasami NRD. Przedmioty z PRL-u też wracają dziś do łask, choć częściej jako „oldschoolowy” gadżet dla tych, którzy Polski Ludowej w ogóle nie pamiętają. W przypadku książki Wilk słowo „ostalgia” pasuje jednak bardzo dobrze. O kolekcjonerskiej manii autorki decyduje bowiem nie tyle oryginalność peerelowskiego designu, ile wspomnienie tego, czego ów design był milczącym świadkiem. A były to… równość i braterstwo.
Równość, czyli nylonowy fartuszek
I tu zaczynają się schody. O ile studium przedmiotów wyszło Wilk całkiem zgrabnie, o tyle wielkie podsumowanie aspiracji, sukcesów i rozczarowań pokolenia urodzonego w 1980 r., a przede wszystkim umiejscowienie go na tle innych generacji i całokształtu politycznych przemian lat 90. wypada sztampowo i mało przekonująco.
Przede wszystkim cała książka podszyta jest wyidealizowanym obrazem dorastania w końcówce lat 80. Z jednej strony to nie dziwi. W końcu jeśli rodzina, w której się wychowaliśmy, nie była patologiczna, łatwo jest stworzyć na własne potrzeby mit złotego wieku. Tym bardziej że w owym złotym wieku niemowlęctwa mieliśmy nie więcej niż dziewięć lat i pamiętamy z niego – i to w przebłyskach – jedynie życie domowo-szkolno-podwórkowe.
Oczywiście nie oznacza to, że na poziomie faktograficznym nie ma w książce Wilk trafnie odmalowanych pokoleniowych obrazków. Tak jak wówczas, gdy przytacza szkolne wspomnienia. „Na pierwszym klasowym zdjęciu wszyscy jesteśmy do siebie bardzo podobni – pisze Wilk w jednym z pierwszych rozdziałów – uroczyście wyprostowani, w zwykłych szkolnych fartuszkach i tenisówkach” (s. 20). Pamiętam te nylonowe fartuszki, których szczerze nienawidziliśmy. Nawet bardziej zamożni koledzy mieli do dyspozycji ten sam model z dopinanym, białym kołnierzykiem.
To dobra ilustracja często podkreślanej przez autorkę względnej materialnej równości w dogorywającym komunistycznym państwie. Gorzej, gdy wysnuwa się z tego uniwersalny morał. Równość końcówki PRL-u nie miała w sobie nic z równościowej idylli, w której mocą empatii wstrzymujemy się od konkurowania z otoczeniem, jak chciałaby autorka. Była to równość wymuszona przez otaczającą wszystkich mizerię, co nie przeszkadzało już wtedy w ściganiu się maluchów w przedszkolu czy w podstawówce na zabawki („matchboxy” i lego contra niepasujące do siebie rodzime klocki), jedzenie (żelki „Haribo” contra wyroby czekoladopodobne) czy nawet zwykłą pastę do zębów przynoszoną przez rodziców na kolektywne szczotkowanie uzębienia (zagraniczne owocowe contra niepieniąca się polska pasta z wiewiórką).
I znowuż wcale nie byliśmy tak razem i nie „bawiliśmy się sprawiedliwie”. Tworzyły się wśród nas hierarchie, podziały, podgrupy. Byli słabsi i silniejsi. Liderzy i wykluczeni. Instynkty mieliśmy te same, co dzieci w innych okresach, i to od niepamiętnych przedszkolnych czasów, a nie od 1989 r., „zaglądaliśmy sobie do piórników, sprawdzając, czego warto zazdrościć”. Mniejsze były tylko możliwości i – co trzeba uczciwie przyznać – skala tych gadżetowych zawodów.
Dorastanie i otchłanie indywidualizmu
Oczywiście differentia specifica pokolenia transformacji było doświadczenie samej transformacji. Warto jednak postawić sobie pytanie, czy wymienione przez Wilk groźne symptomy zachłyśnięcia się otwartymi nagle możliwościami, u których podstaw stał wolny rynek i demokratyczne przemiany, dobrze opisują to, co się stało z nami i tylko z nami. Oto zgodnie z narracją autorki równość, braterstwo oraz – koniecznie trzeba uzupełnić ten rewolucyjny duet – stabilność i trwałość dziecięcego świata zostały naruszone przez konsumpcjonizm, technologiczne przyspieszenie i rozbuchany indywidualizm.
I znów, wszystko to po trochu prawda. „Nie wiedzieliśmy – pisze Wilk – że cnota trwałości właśnie przemija. I że jednorazowość, łatwa wymienialność oraz krótkie życie urządzeń staną się nową normą” (s. 63). Rzeczywiście, zalały nas jednorazówki, sprzęty obliczone na funkcjonowanie trzy, góra pięć lat. Zanim przyzwyczailiśmy się do jednego modelu telefonu komórkowego, na rynek wchodził już następny – coraz mniejszy, nowocześniejszy, bardziej multifunkcjonalny. To prawda, że chcieliśmy być niezależni, wykształceni, samodzielni i przedsiębiorczy, nawet jeśli niektórym gen biznesowego ryzyka nie był dany. Zgadza się również dobrze uchwycony przez autorkę fakt, że pchali nas do tego rodzice. Byliśmy ich nadzieją. Wierzyli, że jeśli nie oni, to przynajmniej my skorzystamy z historycznej szansy. Prawdą jest również, że dawne przyjaźnie osłabły i że niejako żyjemy obok siebie, a jeśli idzie o rodziców, w pewnym sensie – jak pisze autorka – „opuściliśmy się nawzajem” (s. 107).
W tej układance nic jednak nie jest tak jednoznaczne, jak chciałaby Wilk. Technika i mechanizm wzmożonej konsumpcji dóbr zaskoczyły wszystkich w jednakowym stopniu. Zarówno ludzi urodzonych w 1980 r., jak i tych, którzy na świat przyszli w 1970, 1960, a nawet 1950 r., a więc również naszych rodziców. Nie wszystkich negatywnie, bo nie każdy zdawał sobie jeszcze sprawę z tego, że „w warunkach nowożytnych nie destrukcja, ale zabezpieczanie, konserwacja rzeczy wieści ruinę”, jak pisała w „Kondycji ludzkiej” Hannah Arendt. Cyfrowa i konsumpcyjna rewolucja była doświadczeniem nie pokoleniowym, lecz narodowym.
Nie za bardzo też można zgodzić się ze stwierdzeniem, że chęć odniesienia sukcesu i rozbuchany indywidualizm sprawiły, iż ludzie z pokolenia, które w dorosłość wchodziło u schyłku lat 90., zaczęli separować się od siebie w jakiś bardziej intensywny sposób. „Dorosłość” jest tu zresztą słowem kluczem. Po prostu dorastaliśmy, tak jak zawsze dorasta młodzież, czy to w 1995 r., czy w epoce opisanej w „Ojcach i dzieciach” Turgieniewa. Pod stwierdzeniem, że lekceważyliśmy doświadczenie starszych i „pochłonięci przeszłością, nie dostrzegaliśmy wartości wiedzy o sprawach przeżytych i minionych” (s. 116), mógłby podpisać się przecież Bazarow. A potem dorośliśmy. Założyliśmy własne rodziny, wielu z nas dorobiło się dzieci, wyjechaliśmy studiować i pracować do innych miast. W tym tkwi cała tajemnica naszej rzekomej wsobności.
Naszej i nie naszej. Być może jesteśmy bardziej mobilni od rodziców i częściej wyjeżdżamy za granicę, ale na przykład cała edukacyjna wędrówka ludów w czasie transformacji nie różniła się aż tak bardzo od studenckiego exodusu naszych matek i ojców, którzy również masowo opuszczali familijne pielesze, rozluźniając międzypokoleniowe więzy i jednocześnie zdobywając często pierwsze tytuły magistrów i inżynierów w rodzinie. Nie wyszli na tym tak źle i społecznie nie zbankrutowali. Koniec końców też tego uniknęliśmy. Podobnie jak oni mamy dziś przyjaciół, z którymi się spotykamy i wyjeżdżamy razem na wakacje, jesteśmy świadkami na ich ślubach i nasze dzieci bawią się wspólnie. Może warto przyznać się do jednego – jest wśród nas więcej osób uzależnionych od Internetu, przyssanych do ekranu komputera i smartfona.
Czy to już meta?
Dorośliśmy, ale nie zestarzeliśmy się, co, jak można wyczytać ze „Znaków szczególnych”, przydarzyło się chyba Paulinie Wilk. Rozmiar kombatanctwa zaserwowany czytelnikowi zdumiewa, jeśli zdamy sobie sprawę, że autorka ma trzydzieści trzy lata. W tym tkwi jedna z głównych słabości tej książki. Nieco za wcześnie na te wspomnienia, które każą patrzeć na dorosłe życie urodzonych w 1980 r. jak na zamknięty rozdział. „Biegliśmy” (s. 40), pisze Wilk o dorastaniu w cieniu transformacji, by potem podsumować: „Tuż przed trzydziestką dla wielu z nas zaczęło się spowolnienie. Mieliśmy mięśnie wyćwiczone od ciągłego ruchu, doskonałą kondycję wyrobioną dotychczasowym maratonem. Przywykliśmy do nieustannego notowania postępów, wręcz od niego uzależnieni. I nagle to – zaciągnięty hamulec. Dopiero wtedy nasze głowy – wreszcie wolne od obowiązku analizowania i uczenia się nowości – zaczęły wspominać” (s. 166).
Troszkę zbyt to osobiste, by stało się pokoleniowym doświadczeniem, opatrzonym zaimkiem „my”. Po pierwsze wciąż wielu z nas biegnie w sztafecie pokoleń, choć – by trzymać się sportowej metafory – każdy z nas wystartował w różnych konkurencjach i różnie rozłożył siły, wyznaczając sobie własne tempo. Nie każdy jak Wilk poszedł na europeistykę, by zostać unijnym urzędnikiem, a potem pracował w korporacji, czyli w ogólnopolskim dzienniku, który został rozmontowany przez nowego właściciela w niespełna rok – niczym samochód-zabawka. (Notabene kryzys prasy uderzył we wszystkich dziennikarzy bez względu na wiek, również w tych szczęśliwców, którzy zaczynali pracę dokładnie w „złotym” początku lat 90.).
To prawda, że posady czasu przełomu, zdobywane na zasadzie „znam angielski, więc zostaję dyrektorem”, były dla nas tylko wspomnieniem, ale wielu z nas wykuwało i nadal wykuwa swoje kariery bez poczucia, że zainwestowany w studia i zdobywanie doświadczenia czas był czasem bezlitosnego „wyścigu szczurów”, który skończył się wielkim rozczarowaniem. „Marzenia mieliśmy wielkie – pisze Wilk – i nie takie znów niedorzeczne. Problem z tym, że się spóźniliśmy. (…) kiedy wbiegliśmy do hali odlotów z naszymi dyplomami i certyfikatami, płynną angielszczyzną i znajomością świata, okazało się, że kursy rakiet wstrzymano do odwołania” (s. 161).
Rakiet być może nie ma i tak naprawdę nigdy za wiele nie było, ale na lot porządnymi samolotami pasażerskimi załapała się całkiem spora grupa moich kolegów i koleżanek. I nadal nimi leci, pracując w mniejszych lub większych firmach, instytucjach i organizacjach trzeciego sektora. W Polsce mimo wszystko ścieżki na szczyt nie były i nie są jeszcze tak wąskie i strome jak w innych krajach europejskich, gdzie bez skończenia grandes écoles i przynależności do haute bourgeoisie trudno sobie wyobrazić wielkie polityczne i biznesowe kariery. Wilk jednak wciąż pisze o zawiedzionych aspiracjach i rozczarowaniach: czy to polityką, czy to karierą, czy życiem osobistym. Tak jakby pokolenie urodzonych w 80 r. musiało najpierw upaść w wieku trzydziestu lat pod ciężarem własnych niespełnionych marzeń, spędzić dłuższą chwilę w depresyjnej samotności, by oto teraz, w obliczu światowego kryzysu ekonomicznego, dojść do wniosku, że to nie pieniądze powinny nas determinować, że czas na powrót do wspólnotowości i wyzbycie się egoizmu.
Każdy mierzy rzeczywistość swoją miarą. Pytanie, kto jest bardziej reprezentatywny. Wśród moich znajomych kult pieniądza wyznawał jedynie niewielki procent. Ponadto nic nie cementowało nas bardziej niż wspólne studenckie inicjatywy: koła naukowe, seminaria, dyskusje czy późniejsze wspólnie realizowane projekty. Wszystko w okresie wielkiej konsumenckiej smuty, o której pisze Wilk. O żadnym schyłku i upadku wartości nie może być więc mowy. Dopiero krzepniemy i zdobywamy się na własny głos, co w pewnym sensie jest naturalną koleją rzeczy. Otwieramy nowy rozdział naszych biografii, zamykając wcześniejszy, ale korzystając z zawartego w nim doświadczenia.
Ni pies, ni wydra
Być może cała książka Wilk byłaby znacznie ciekawsza, a jej uwagi znacznie bardziej wiarygodne, gdyby autorka nie próbowała połączyć wspomnień z ni to esejem, ni to socjologiczną diagnozą. Na tę ostatnią porządnych analiz jest w „Znakach szczególnych” zdecydowanie za mało. W książce Wilk królują raczej hasła i slogany, brzmiące niczym zaklęcia lub jeszcze lepiej – nagłówki gazet: „Polska współczesna jest naszym wspólnym rozczarowaniem”, „zaklęła nas miniona chwila”, „jesteśmy starzy i nowi zarazem”. Przykłady można by mnożyć.
Z drugiej strony na wspomnienia – jak już pisałem – jest nieco za wcześnie, tym bardziej że całość, pomimo zapowiadanego przez autorkę w ostatnim rozdziale „wzięcia sprawy w swoje ręce”, brzmi trochę jak Chateaubriandowskie „Pamiętniki zza grobu”.
Osobiste przeżycia Wilk byłyby za to świetnym materiałem na prozę, w której ożyłyby, być może, dość płasko zarysowane postacie rodziców, a powieściowa fabuła pozwoliłaby czytelnikowi samodzielnie odnaleźć to, co wspólne w pokoleniowym doświadczeniu transformacji. Kto wie ‒ może autorka zmierzy się kiedyś z takim wyzwaniem? Na razie ostajemy się ze „Znakami szczególnymi”, które – przykro to stwierdzić – wcale szczególne nie są.
Książka:
Paulina Wilk, „Znaki szczególne”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.