Premier Tusk straszył wojną. Prawo i Sprawiedliwość oraz Ruch Narodowy zapowiadają, że sukces w eurowyborach będzie początkiem ich marszu po władzę w Polsce. Europa Plus postawiła na krótkie, w założeniu zabawne, spoty wyborcze emitowane w internecie. Paweł Piskorski przypomniał sobie skąd pieniądze na działalność polityczną brał u zarania III RP Donald Tusk i jego Kongres Liberalno-Demokratyczny. SLD milczy. Prawdopodobnie najbardziej europejski program przedstawił KWW Obrony Wędlin Tradycyjnych – tytularnym celem jego kandydatów była zmiana jednego z europejskich przepisów ograniczających sposoby wędzenia wędlin.

Ale czy w obecnych warunkach inna kampania wyborcza jest w ogóle możliwa? Scena polityczna w Polsce należy obecnie do dwóch prawicowych partii, które – gdyby nie personalne animozje – prawdopodobnie należałyby w Parlamencie Europejskim do tej samej frakcji. Trudno rozmawiać o różnicach programowych, gdy ich praktycznie nie ma.

Demokracja liberalna umie radzić sobie ze społecznymi wybuchami agresji; ze strajkami; z rosnącym poparciem dla partii populistycznych. Prawdziwym zagrożeniem jest dla niej niska frekwencja wyborcza. | Tomasz Chabinka

Kolejne przeszkody mają charakter instytucjonalny: mnogość unijnych instytucji i skomplikowany podział ich kompetencji sprawiają, że przeciętnemu wyborcy trudno zrozumieć, jakie zadania staną przed wybranymi przez nich deputowanymi. Pomylenie Rady Europy, Rady Europejskiej i Rady Unii Europejskiej zdarza się nawet dziennikarzom. Parlament Europejski jest jednym z nielicznych (jeśli nie jedynym) ciał ustawodawczych bez prawa inicjatywy ustawodawczej.

Podjęcia decyzji nie ułatwia wyborcom także obowiązująca obecnie ordynacja. Stworzona po to by premiować wysoką frekwencję doprowadziła w praktyce do sytuacji, w której kandydaci nie czują żadnej motywacji do prowadzenia kampanii wyborczej. Na wejście do Parlamentu Europejskiego mają szansę tylko „jedynki” i „dwójki”; najgłośniejsze nazwiska, które są w stanie zebrać pieniądze, by poprowadzić kampanię w całym okręgu lub wystarczającą popularność uzyskaną poprzez regularne występy w ogólnopolskich mediach. Zadaniem reszty kandydatów jest często zebranie głosów na listę w regionie – rodzinnym mieście, kilku najbliższych powiatach. Nie mają motywacji, często brakuje im wiedzy. Kampania skupia się na tematach lokalnych. Często w ogóle się nie odbywa – bo po co wydawać pieniądze i angażować swój czas w przedsięwzięcie bez szans powodzenia?

Nic dziwnego, że w takich warunkach – bez wiedzy o tym kogo i po co mają wybrać – zdecydowana większość wyborców podejmie 25 maja najbardziej radykalną decyzję: zostanie w domach. Demokracja liberalna umie radzić sobie ze społecznymi wybuchami agresji; ze strajkami; z rosnącym poparciem dla partii populistycznych. Prawdziwym zagrożeniem jest dla niej niska frekwencja wyborcza.

W starym i dobrze znanym dowcipie demokracja zdefiniowana zostaje jako ustrój w którym każdy zwykły człowiek może napić się najlepszego szampana… ustami swoich przedstawicieli. Idea reprezentacji leży w samym centrum demokratycznej ideologii. Deputowani są emanacją społeczeństwa, które reprezentują. Lud powołuje i odwołuje swoich przedstawicieli tak, by bronili ich interesów. Jeśli dzieje się źle, to znaczy, że społeczeństwo źle wybrało. Jeśli przez kraj przechodzą protesty, to znaczy, że społeczeństwo nie dojrzało do demokracji. Jeśli do urn nie idzie połowa wyborców to znaczy, że społeczeństwo wciąż nie chce wziąć władzy w swoje ręce. W takim wypadku można się jednak pocieszać, mówiąc, że wciąż jesteśmy krajem na dorobku, a na społeczne i polityczne zaangażowanie przyjdzie jeszcze czas. Kiedy jednak do urn nie pójdzie 80-90 proc. wyborców to tych wszystkich politologicznych i socjologicznych wytłumaczeń niedoskonałości demokracji nie będzie miał już kto słuchać.

 

W starym i dobrze znanym dowcipie demokracja zdefiniowana zostaje jako ustrój w którym każdy zwykły człowiek może napić się najlepszego szampana… ustami swoich przedstawicieli. | Tomasz Chabinka

Musimy odzyskać Parlament Europejski dla idei reprezentacji. O ile na kształt unijnych instytucji mamy ograniczony wpływ, to już dzisiaj powinniśmy zacząć rozmowę o reformie naszej polskiej ordynacji wyborczej. Nie bójmy się myśleć o radykalnym ograniczeniu liczby okręgów wyborczych. Może wystarczy nam jedna ogólnopolska lista? Może potrzebujemy 3-4 dużych okręgów, z których do Parlamentu Europejskiego dostanie się po kilkunastu deputowanych? A może zdecydujemy się na system mieszany, w którym w okręgach jednomandatowych wybierzemy przedstawicieli województw, a z listy krajowej wspólnych eurodeputowanych z całej Polski?

Dyskutując o nowym systemie pamiętajmy o błędach obecnego. Nie próbujmy promować frekwencji kosztem zupełnej nieprzejrzystości procesu wyborczego. Pozwólmy na pojawienie się w Parlamencie Europejskim również przedstawicieli mniejszych polskich partii. Poprzez większą ilość miejsc dla poszczególnych list wyeliminujmy „polityczny kanibalizm” – sytuację, w której kandydaci zmuszeni są do konkurowania głównie przeciwko innym kandydatom z tej samej listy, a nie kandydatom innej partii. Zdynamizujmy kampanię poprzez ograniczenie liczby kandydatów startujących z poszczególnych list. W rekordowym 2009 roku z list Platformy Obywatelskiej startowało 130 osób. Mandat objęło 25.

Niezależnie od tego, co stanie się w najbliższych kilku tygodniach wszyscy przegraliśmy tę kampanię wyborczą. Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby przegrać także następną.