Z jednej strony – udało się znaleźć wspólne stanowisko i czarno na białym zapisać mocny, wiążący cel redukcji emisji dwutlenku węgla o co najmniej 40 proc. Z drugiej strony – pozostałe cele są mało ambitne, a Polska, choć uniknęła politycznej kompromitacji, jaką byłoby weto, tak naprawdę wynegocjowała sobie prawo do pozostania poza modernizującą swoją energetykę Europą. Mamy to, czego chciała premier Kopacz – brak jakichkolwiek obciążeń finansowych, a ponadto brak jakichkolwiek bodźców do reformy naszej gospodarki i energetyki.
Weto byłoby kosztowne politycznie dla wszystkich. Oczywiście dla Polski najbardziej, bo pójście w zaparte i wykazanie kompletnego braku zrozumienia dla ochrony klimatu i pojęcia solidarności (do którego polscy politycy odwołują się stale, gdy tylko pojawia się zagrożenie naszego bezpieczeństwa energetycznego przez Rosję) rzuciłoby się cieniem na polskim wizerunku. Ale weto i dla reszty Unii byłoby poważnym ciosem politycznym oraz wizerunkowym. Dlatego udało się zakulisowo wynegocjować swego rodzaju opt-out: w dużej mierze wyłączyć Polskę z umowy, żeby tylko nie hałasowała. To „weto bez weta” pozwoli gabinetowi Ewy Kopacz dalej zarządzać polskim sektorem energetycznym tak, jakby był kustoszem skansenu, a nie zarządcą kraju z ambicjami rozwoju.
Uradowana premier obwieściła, że „ceny energii nie wzrosną”. Tłumacząc to na język prawdziwej ekonomii – do rachunku polskich koncernów energetycznych nie zostaną jeszcze przez kilkanaście lat dopisane realne koszty środowiskowe, które produkcja prądu z węgla za sobą pociąga. Prąd z powodu konieczności zakupu pozwoleń na emisje wcale nie musiał podrożeć. Jednak jego ceny na pewno wzrosną – i to o kilkadziesiąt procent – jeśli Polska Grupa Energetyczna przeforsuje swój plan finansowania elektrowni jądrowej z pieniędzy konsumentów. Całe szczęście, wywalczywszy immunitet dla sektora węglowego, rząd Kopacz może już ze spokojem po cichu odstąpić od programu jądrowego, dotychczas uzasadnianego koniecznością obniżania emisji.
Gabinet Ewy Kopacz może dalej zarządzać polskim sektorem energetycznym tak, jakby był kustoszem skansenu, a nie zarządcą kraju z ambicjami rozwoju. | Kacper Szulecki
Co właściwie postanowiono wczoraj w Brukseli? Obniżenie emisji o co najmniej 40 proc. to krok w dobrym kierunku i chyba jedyny pozytywny sygnał przed przyszłorocznym szczytem klimatycznym w Paryżu, na którym miałoby być wreszcie podpisane globalne porozumienie dla ochrony klimatu. Ktoś mógłby uznać, że 40 proc. to dużo, ale tak naprawdę to absolutne minimum, jeśli do 2050 roku mamy ograniczyć emisje o 80-100 proc. i ustabilizować wzrost globalnej średniej temperatury na poziomie 2 stopni Celsjusza (modląc się, że to wystarczy).
Pamiętajmy, że mowa o 40 proc. w stosunku do roku 1990, kiedy Polska była jeszcze na początku transformacji, a odziedziczony po PRL ciężki przemysł truł na potęgę. Dlatego tak naprawdę dla naszego kraju redukcja o 40 proc. to niewielki wysiłek. Jak wykazują badania polskich ekonomistów w ramach projektu Niskoemisyjna Polska 2050, bez problemów moglibyśmy pozwolić sobie na dużo większe cięcia emisji, dając przy tym impuls gospodarce, dzięki innowacyjności zaś moglibyśmy uniknąć „pułapki średniego dochodu”. Konserwatyzm energetyczny PO i próby unikania reform mogą zatrzasnąć nas w tej pułapce na dziesięciolecia, zbliżając polską gospodarkę do modelu greckiego czy portugalskiego.
W pakiet 2030 wpisana jest specjalna klauzula, pozwalająca na ponowną negocjację tego celu po paryskim szczycie pod koniec przyszłego roku. W założeniu – chodzi o to, że cel będzie można, zwiększając wymagania, zmienić, jeśli USA, Chiny i inne kraje podpiszą wiążącą umowę. Jednak samo sformułowanie dodaje wczorajszemu porozumieniu element niestabilności. W unijne porozumienie wpisany jest też cały system ulg dla państw biedniejszych i bardziej zależnych od energii z węgla. To dobry kierunek, bo łączy sprawiedliwość ponoszonych kosztów z realnością całego procesu transformacji. Ale dotychczasowe ulgi dla Polski i ogólnoeuropejskie immunitety dla przemysłu energochłonnego uczą nas, że bez jakiejkolwiek motywacji nie należy spodziewać się zmian. Ekolodzy zauważyli, że nawet organizacje przemysłowe przedstawiły plan pakietu bardziej ambitnego od ostatecznie przyjętego przez Radę.
Cel rozwoju odnawialnych źródeł energii (OZE) o 27 proc. – wiążący na poziomie europejskim, ale nie na poziomie krajowym – to także sukces dla polskiego lobby węglowego. I w tym wymiarze Polska może spokojnie kontynuować dotychczasową politykę – czyli blokować rozwój OZE zarówno na drodze ustawowej, jak i administracyjnej. Za kilka lat, kiedy ceny instalacji OZE będą dalej spadać, kraje, w których jest legislacja wspierająca szybki rozwój energetyki odnawialnej i rozproszonej, nam uciekną. O zadziwiającym, antyliberalnym podejściu rządu PO do tematu energetyki rozproszonej pisaliśmy już ponad rok temu.
Jakie będą konsekwencje wczorajszego porozumienia? Ucierpieć może idea Unii Energetycznej, którą latem próbował lansować Donald Tusk. | Kacper Szulecki
W ostatnich latach, kiedy Polska musiała uzasadniać powolny rozwój czystej energii, nasi politycy wskazywali na efektywność energetyczną jako alternatywę; najtańsze i najlepsze narzędzie redukcji emisji w naszym wypadku. Faktycznie tak jest, ale i tu nie będziemy mieli europejskiego bata na naszych opieszałych ustawodawców – a jak pokazuje doświadczenie, kiedy Unia do czegoś nas nie nakłoni, sami raczej tego nie zrobimy, nawet gdyby było to w oczywisty sposób korzystne dla społeczeństwa.
Wreszcie, wspominany gdzieś mimochodem cel 10-15 proc. transgranicznej wymiany energii. Tak naprawdę już ponad 10 lat temu wszystkie państwa Unii zobowiązały się, że będą dążyć do osiągnięcia „interkonektywności” – czyli właśnie możliwości wymiany energii elektrycznej i gazu z sąsiadami – na poziomie 10 proc. Jak do tej pory jednak cele pozostały na papierze, kraje bałtyckie dalej są kompletnie odcięte od europejskiej sieci elektroenergetycznej, a Hiszpania od ponad 30 (!) lat siłuje się z Francją o „poszerzenie” połączenia przez Pireneje.
Ten cel jest ważny dla bezpieczeństwa energetycznego, o czym powinna pamiętać Polska (nominalny poziom wymiany u nas to ok. 5 proc.). Jest też ważny dla dalszej transformacji energetycznej UE, bo integracja coraz większej liczby niestabilnych źródeł energii odnawialnych wymaga koordynacji ponad granicami. Jest wreszcie kluczowy dla utworzenia prawdziwego Wspólnego Rynku Energii, o którym dyskutujemy od 20 lat, ale który bez rzeczywistej możliwości wymiany nigdy nie powstanie.
Jakie będą konsekwencje wczorajszego porozumienia? Ucierpieć może idea Unii Energetycznej, którą latem próbował lansować Donald Tusk. Unia miała służyć budowaniu wspólnotowego bezpieczeństwa energetycznego opartego o europejski rynek i zasadę solidarności. Nie możemy oczekiwać, że, odcinając się od solidarności dziś, będziemy mogli liczyć na solidarność innych jutro. Wczorajsze porozumienie przypieczętowuje podzielony krajobraz europejskiej energetyki i wyraźnie stawia narodowe interesy poszczególnych graczy ponad myśleniem w kategoriach europejskich. Wygląda na to, że kryzys ukraiński to za mało, by nas zjednoczyć.
Na antenie Polskiego Radia sprawę komentował redaktor naczelny Kultury Liberalnej Jarosław Kuisz. Audycji można posłuchać TUTAJ.