Bliski koniec mesjasza

Dominic Ongwen uznawany był za prawą rękę Josepha Kony’ego, samozwańczego proroka, twórcy Bożej Armii Oporu (LRA). Organizacja ta od dekad stanowi jedno z głównych zagrożeń dla stabilności Ugandy. Partyzanci pustoszyli pogranicze Ugandy, Sudanu (dzisiaj: Sudanu Południowego), Demokratycznej Republiki Konga, zapuszczając się aż do Republiki Środkowoafrykańskiej.

O sile LRA decydowały dzieci-żołnierze. Tysiące nieletnich uprowadzano z wiosek, gwałcono, poddawano brutalnej indoktrynacji, faszerowano narkotykami, zmuszano do morderstw. Z czasem przekształcali się w wyznawców Josepha Kony’ego i zagorzałych przeciwników Yoweri Museveniego. Taką właśnie drogę przeszedł Dominic Ongwen. Jako dziesięciolatek został porwany z rodzinnej wioski. Z czasem awansował w strukturze LRA. Z bezbronnej ofiary przeistoczył się w krwawego oprawcę.

Ongwen był poszukiwany listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny. W styczniu trafił w ręce członków islamskich bojówek kontrolujących północną część Republiki Środkowoafrykańskiej. Ci z kolei sprzedali go Amerykanom, przypuszczalnie został przewieziony do Ugandy. Czy Kampala zgodzi się na wydanie Ongwena Trybunałowi? Decyzja w tej sprawie powinna zapaść w najbliższych dniach. Warto umieścić ją w szerszym kontekście walki o władzę na północ od Jeziora Wiktorii.

Sytuacja w Ugandzie zmienia się z roku na rok. LRA utraciło poparcie Aczoli, grupy etnicznej, którą represjonował Museveni, a która początkowo była sojusznikiem Kony’ego. Armia tego drugiego nie potrafi już stawić czoła regularnemu ugandyjskiemu wojsku. Potencjał militarny organizacji dramatycznie zmalał po rekonfiguracji sił w regionie – wycofaniu wsparcia dla oddziałów LRA przez władze w Chartumie.

Z kolei legitymizacja polityczna Museveniego, mimo kontrowersyjnych decyzji politycznych i przemienienia Ugandy w reżim autorytarny, rośnie wraz ze wzrostem PKB kraju. Nowych inwestorów kuszą bogactwa oraz parasol ochrony, jaki nad władzami z Kampali roztaczają od kilku lat Amerykanie. Museveni, doprowadzając samodzielnie do skazania Ongwena, mógłby potwierdzić swój status lokalnego lidera. A może jednak skusi się na współpracę z Trybunałem – byłby to przecież świetny chwyt marketingowy, służący ociepleniu wizerunku polityka.

Eastern African Standby Force Field Training Exercise
Oddziały wojska ugandyjskiego podczas parady; źródło: Wikimedia Commons

Wymiar (braku) sprawiedliwości

Warto spojrzeć na casus Ongwena szerzej, wychodząc poza skomplikowane realia geopolityczne Afryki subsaharyjskiej. Czy Międzynarodowy Trybunał Karny mógłby skazać Ongwena, gdyby został on przekazany do Hagi przez władze w Kampali? Historia funkcjonowania tej instytucji – zaprojektowanej przez jurystów z globalnej Północy – wskazuje, że zachodnia wizja wdrażania sprawiedliwości w Afryce rozmija się z jej rzeczywistością.

Kilka faktów, rzucających nieco światła na działanie Trybunału. Sama idea utworzenia instytucji wydawała się słuszna. Pierwszy w historii ludzkości stały sąd międzynarodowy został powołany w 2002 r. do sądzenia pojedynczych osób oskarżanych o popełnianie najcięższych zbrodni. Mimo to kilkadziesiąt krajów, w tym wspierające Ugandę USA, od początku sprzeciwiało się istnieniu Trybunału. Podważano skuteczność instytucji – w przeciągu 13 lat działalności do Trybunału wpłynęło blisko 150 wniosków, przeprowadzono dziewięć śledztw, a skazano zaledwie dwóch Kongijczyków. Krytycy zwracali także uwagę na horrendalny budżet (średnio 100 mln euro rocznie) oraz fakt, że instytucja ta stała się przedemerytalną przechowalnią dla ponad pół tysiąca prawników. Krytykowano zakres jurysdykcji Trybunału, który w praktyce ograniczał się do sądzenia Afrykanów (śledztwa prowadzono jedynie w Demokratycznej Republice Konga, Republice Środkowoafrykańskiej, Darfurze, Kenii, Libii, Wybrzeżu Kości Słoniowej i Mali). Dezaprobowano także mechanizm sądzenia, przywodzący na myśl nieudolne piętnowanie „kozła ofiarnego”. Przeciwnicy Trybunału sprzeciwiali się redukowaniu sprawstwa aktów ludobójczych do roli przywódców polityczno-wojskowych. Działanie takie było rozwiązaniem doraźnym, w żaden sposób nie przekładającym się na redukcję konfliktów etniczno-religijnych i budowanie pojednania społecznego.

Trudno nie zgodzić się z większością powyższych argumentów. Trybunał stał się przykładem instytucji, która mimo że w nazwie „międzynarodowa”, przeistoczyła się w pręgierz dla Afryki. I to pręgierz bardzo nieskuteczny. Dowodzą tego wydarzenia z zeszłego roku – prezydent Kenii Uhuru Kenyatta, jeden z prowodyrów zamieszek na tle etnicznym na przełomie 2007 i 2008 r., podczas których śmierć poniosło ponad 1500 osób, został oczyszczony ze wszystkich stawianych mu zarzutów. Przedstawicielom Trybunału nie udało się zebrać wystarczającego materiału dowodowego oraz zapewnić ochrony świadkom.

***

Co czeka Dominica Ongwena? Bez wątpienia – proces pokazowy. Niezależnie, czy będzie on przeprowadzony w Hadze czy w Kampali, potrwa wiele miesięcy, może lat. Czy wyrok wpłynie na stabilizację w Ugandzie? Z pewnością nie przyspieszy demokratyzacji ustroju, integracji północy kraju z południem oraz zażegnania konfliktów etnicznych.