Błażej Popławski: Striptizerka tańcząca na rurze czy tancerka erotyczna biegła w sztuce pole dance. A może pisarka? Jak przedstawić panią naszym czytelnikom?
Sasza Różycka: Poprawnie – tancerka erotyczna, choć bardzo lubię wyraz „striptizerka”. To jest konkretne słowo – zapewne przez wielu postrzegane pejoratywnie – które po prostu przedstawia stan rzeczy. Pole dance stał się modnym sportem, coraz więcej osób go uprawia nad Wisłą. Tak to już bywa, że gdy coś dociera do nas z Zachodu i staje się popularne, to staramy się ubrać to w ładne, wdzięcznie brzmiące angielskie określenia. „Ćwiczę pole dance” brzmi lepiej niż „tańczę na rurze”. Odejmowanie kontekstu jest zwykłą gierką słowną. Ale taniec na rurze to tylko niuans pracy w klubie go-go.
A pisarka? Jak czuje się pani w tej roli?
Na odpowiedź na to pytanie jeszcze za wcześnie. Napisanie książki stanowiło dla mnie naturalną rzecz. Lubię obserwować swoje otoczenie i dzielić się tymi impresjami. Przedstawiam rzeczywistość w taki sposób, w jaki ją widzę. Ale to oczywiście reakcja czytelników i ich zainteresowanie są dla mnie najważniejsze.
Skąd pomysł na książkę o „pokręconej erotycznej Krainie Czarów”?
Od czterech lat prowadzę blog „Wenus bez futra”. Wpisy na nim są moim zaworem bezpieczeństwa, odskocznią od codzienności. Swego czasu udzieliłam też kilku wywiadów, w których opowiadałam, co oznacza być striptizerką w Polsce. Wówczas mój blog zyskał popularność. Zaciekawił redaktorów w wydawnictwie. Potem wszystko potoczyło się szybko.
Koleżanki z pracy znają pani blog? Jak oceniły książkę?
Koleżanki od początku mocno mi kibicowały. Teraz książkę kupiły i w garderobie mamy okazję do wspólnego wspominania [śmiech]. Menadżerowie też przyjęli „Wenus bez futra” bardzo pozytywnie – z wyjątkiem jednego klubu, w którym kiedyś pracowałam.
Ozdobą książki są barwne anegdoty z tych miejsc. Po lekturze czytelnik – zwłaszcza ten, który w klubach go-go bywa rzadko lub wcale – ma szansę zrozumieć, czym jest pani praca.
Kino, teatr – tak bym to określiła. Odgrywanie roli w niekiedy absurdalnym, abstrakcyjnym, ale też misternie wyreżyserowanym spektaklu. Iluzja, gdzie króluje dosadność, śmieszność i banał.
Kto jest w nim reżyserem? Pani?
Wszyscy pracownicy klubu po trochu. Głównie tancerki, częściowo też obsługa, ochrona, menadżerowie. W pewnym sensie ten spektakl reżyseruje się sam. Jest nam udostępniana scena. Wcielamy się w role, ale na bieżąco śledzimy rozwój sytuacji. A wszystko dzieje się by dostarczyć widzom przyjemności.
W książce pisze pani o „regularnym gwałceniu własnego poczucia estetyki w imię plastikowej konwencji”. W innym miejscu przeczytać można z kolei: „Dzięki przygodzie ze striptizem polubiłam samą siebie”.
Doceniłam siebie. Usłyszałam wystarczającą liczbę komplementów i interesujących obserwacji na swój temat. Wiele razy miałam namacalne dowody władzy, którą mogę mieć nad drugą osobą, co jest niesłychanie stymulujące i wyzwalające.
Striptiz jako narzędzie emancypacji? Obawiam się, że część feministek raczej się z panią nie zgodzi.
To chyba kwestia poczucia władzy. W trakcie tańca to ja kontroluję otoczenie. Jestem aktorką, ale i reżyserką. Decyduję, co robię, a czego nie robię. Określam granice: co jest przyzwoite, a co zakazane. Widzę, jak mężczyźni reagują na każdy mój gest. Do tej branży wkroczyłam zakompleksiona, z fatalnym przeświadczeniem, czym jest atrakcyjność, bez poczucia komfortu bycia w swoim ciele. Po kilku latach zrozumiałam, że gust jest pojęciem względnym i w wielu sytuacjach totalnie podległym kontekstowi. Uświadomiłam sobie swoją wartość i dzięki temu patrzę na świat z dystansem.
Czy to poczucie sprawczości nie jest jednak złudne? Mężczyźni zwykle traktują striptizerki jak towar.
Towar jest czymś trwałym, a rozrywka jest czymś bardziej ulotnym. Jeśli coś, co robisz, sprzedaje się, to ja nie widzę żadnego powodu, by traktować to jako coś szkodliwego. Drażni mnie opowiadanie o klubach jako o wulgarnym handlu utowarowioną cielesnością. Taka perspektywa jest niesprawiedliwa zarówno wobec nas, tancerek, jak i wobec mężczyzn, którzy przychodzą nas oglądać. Klub go-go to nie dom publiczny. Relaks ma mnóstwo twarzy, nie dla każdego „patrzenie na cycki” jest priorytetem.
W klubach pracuje pani już sześć lat. Co zmieniło się przez ten czas w pani spojrzeniu na taniec erotyczny?
Na początku tak naprawdę nie zastanawiałam się nad charakterem tej pracy. Byłam podekscytowana, zaciekawiona nowo odkrywanym światem. Z czasem zrozumiałam, że samo tańczenie jest stosunkowo mało istotnym aspektem mojego zawodu, że umiejętności taneczne są o wiele mniej ważne od komunikacyjnych. Zaczęłam traktować taniec jak pracę przy taśmie – o wiele bardziej liczy się dla mnie sama możliwość wchodzenia w interakcje z gośćmi, podjęcie z nimi gry i rozegranie jej na moich zasadach.
Ale przy tej „taśmie” zarabiała pani całkiem niezłe pieniądze.
Trzy, cztery lata temu zarobki były relatywnie wysokie. Striptizerskie eldorado przypadło w Polsce na lata 90. Teraz całej branży rozrywkowej, nie tylko klubom ze striptizem, wiedzie się znacznie gorzej. Jednak od początku chodziło mi o coś więcej niż pieniądze. Moją główną motywacją było to, że praca ta zapewnia jaką taką stabilność finansową i jednocześnie zapewnia dużo czasu na robienie innych rzeczy, choćby na podróżowanie po świecie. Nie ukrywam też, że świetnie się bawię, gdy obserwuję reakcje sali. Praca w klubie to dla mnie wciąż intrygujące show.
Kabaret?
Kabaret kojarzy się mi bardziej albo z satyrą, albo z widowiskiem z piórami, brokatem.
„Żywimy się brokatem” – ironicznie stwierdza pani, gdy charakteryzuje w książce świat męskich fantazji na temat klubów ze striptizem.
Oczywiście [śmiech], tak właśnie myśli większość gości. Ale koniec końców taniec to zwykły performance.
Dość nietypowy. Tłum przed panią skanduje „pokaż cycki”.
Rozebranie się na scenie w trakcie tańca to nie wszystko. Za każdą zarobioną przeze mnie złotówką kryją się godziny rozmów z klientami. Zagajanie do ludzi, pierwszy kontakt z nimi – to jest najważniejsze. I najciekawsze.
Czyli nieśmiała osoba nie poradzi sobie w tym zawodzie?
Może sobie doskonale poradzić. Liczy się autentyczność. Do klubu przychodzi wielu nieśmiałych gości, wiele osób, które czują się speszone tym, że dobrowolnie i na własną odpowiedzialność wkroczyły w ten obcy im świat. Tacy mężczyźni zwykle preferują spędzenie czasu przy kimś, kto siedzi obok, ładnie wygląda, słucha i nie narzuca się ze swoją ekspansywną osobowością. Zatem i wstydliwość można łatwo przekuć w atut.
W „Wenus bez futra” opowiada pani o klubach go-go jak o teatrze. Każdy teatr ma swoje kuluary. A w wyobraźni społecznej kuluary klubów z tańcem erotycznym to zwykły burdel.
Tego rodzaju stereotypy bolą strasznie. Łatwiej byłoby napisać, wydać i rozmawiać o „Wenus bez futra” w kulturze takiej jak amerykańska, gdzie kluby ze striptizem są wrośnięte w rzeczywistość społeczną. Tam istnienie takich miejsc nikogo tak strasznie nie ekscytuje. W Polsce kluby spycha się na margines obyczajowy. Ich działalność nie jest ani akceptowana kulturowo, ani – tak naprawdę – prawnie uregulowana. Większość Polaków nie widzi różnicy między klubem z tańcem erotycznym a mordownią z prostytutkami przy trasie szybkiego ruchu.
Rozumiem, że jednym z pani celów jest wskazanie w książce różnic między tymi miejscami?
Nie jestem pewna, czy miałoby to sens. Opisuję bardzo konkretny świat z określonej perspektywy. Nie zamierzam na siłę nikogo przekonywać, że w klubach, w których pracowałam, nigdy nie było seksu. Pytanie, czy dane miejsce otwarcie handluje usługami seksualnymi, to zupełnie inna kwestia. W „Wenus bez futra” nie piszę o półświatku. Nie tak dawno usłyszałam, że moja książka jest finansowana przez kluby, które próbują się wybielić po aferze Cocomo. Bardzo by mnie ucieszyło, gdyby ten półświatek dołożył chociaż złotówkę do wydania książki i jej promocji!
Czy nie wybiela pani za bardzo owego „świata za zamkniętymi drzwiami”?
Skądże! Po pierwsze, to nie jest „świat za zamkniętymi drzwiami”. W każdym większym mieście w Polsce działają kluby i każdy może do nich przyjść i zobaczyć wszystko na własne oczy. Po drugie, ludzie kupują książkę z różową okładkę, czytają i widzą, że nie kajam się, nie przepraszam.
„Wenus bez futra” to bardziej spowiedź czy reportaż?
Na pewno nie jest to wyznanie skruszonej striptizerki ani laurka dla klubów nocnych. To efekt obserwacji i własnych przemyśleń.
Przemyśleń często gorzkich. Część czytelników będzie się zastanawiać, czy skoro pisze pani tak bezkompromisowo i krytycznie, to lubi pani swoją pracę?
Wykonuję ją od kilku lat. Pracowałam w Polsce oraz za granicą. Przeszłam z etapu zafascynowania do etapu…
Rutyny? Czy to w ogóle możliwe w – jak pani pisze – „krainie cycków, szampana i banknotów”?
Cycki, szampan i banknoty nie niosą ze sobą głębszych wartości ani doznań. Rutyna wkrada się do zawodu striptizerki jak do każdej, nawet najbardziej nietypowej lub ekstremalnej profesji. Narzuca ją choćby codzienny grafik – budzę się po południu, a pracę zaczynam po 21. Czekam na gości, rytualnie do nich zagajam…
Gdzie zatem miejsce na wspomnianą przez panią autentyczność?
Ona jest konieczna z racji na liczbę losowych sytuacji, w których się znajdujesz. Kiedy pracujesz z ludźmi, musisz nieustannie się do nich dostosowywać. Do każdego gościa trzeba podejść nieco inaczej. Niewątpliwie klienci dzielą się na pewne przewidywalne w zachowaniu typy. Uczysz się jak ich rozgryźć. Ale raz na jakiś czas zdarzają się osoby szukające kogoś, kim naprawdę jesteś. I to jest najprzyjemniejsza forma spędzania czasu pracy – gdy możesz zrzucić z siebie maskę. Zarabiasz, wchodząc w relację z kimś, kto ci odpowiada.
Czy „relacja” to jednak nie za duże słowo?
To jest tymczasowa, częściowo wyreżyserowana relacja, której celem jest stworzenie określonego wrażenia.
Niech będzie, w takim razie zostańmy przy „relacji”. Nie jest jednak ona zbyt symetryczna. Wiele razy pisze pani w książce o mężczyznach „omotanych przez kobiety”, o „grze na instynktach”, o technikach, które część czytelników uzna za zwykłe naciągactwo.
Treścią mojej pracy nie jest wyłudzanie od mężczyzn pieniędzy, a na pewno nie uprawianie z nimi seksu. To kwestia etyki zawodowej. I stylu.
Ale przecież wielokrotnie pisze pani, że do najlepszych klientów należą osoby, które wchodzą do klubu upite i naćpane…
Wobec osób, które nie są w pełni świadomie tego, co robią, stosuje się te same techniki kokietowania co wobec trzeźwych. Nikt nikogo w klubie celowo nie upija i nie sprzedaje działki. Za to często mówi się facetowi: „Masz już dosyć, zamówimy ci taksówkę i wracaj do domu”.
Takie sytuacje w pani książce należą do nielicznych. Częściej czyta się o mężczyznach wybiegających co godzinę do bankomatu, by zapłacić tysiące złotych za kolejne butelki szampana.
Każdy człowiek, który decyduje się wejść do klubu go-go, wie doskonale, że wkracza w obszar nieustannych manipulacji. To miejsce, gdzie non stop serwuje się złudzenia, a nie wyłudza grube miliony. Tancerki zapytane przez mężczyzn o możliwość seksu mogą coś zasugerować, ale nie obiecują niczego konkretnego, bo nie są prostytutkami. „Prywatnie, intymnie i erotycznie” – to zwroty, które każdy może interpretować, jak mu się dowolnie podoba. Takie są reguły flirtu. A rzeczywistość i tak kontroluje tancerka. Do tego podjęcie gry z klientem o nieco wyższą stawkę, zachęcenie go do pójścia do VIP roomu i zakupu szampana za kilkanaście tysięcy złotych, nie zdarza się tak często – bo takich gości jest po prostu bardzo mało. To jeden z mitów i skutek afery wokół Cocomo.
Na kim zatem najwięcej zarabiają tancerki?
De facto na tzw. wąsatych Januszach. To oni są solą tej ziemi. Jeśli w Polsce żyje rzesza mężczyzn, którzy mogą pozwolić sobie na zostawienie w klubie 100–500 złotych miesięcznie za kilka tańców, i czyni to regularnie, to na tej grupie społecznej właśnie stoi ten biznes. Wtedy przepływ pieniędzy jest stały, a nasze zyski największe – zwłaszcza w dłuższej perspektywie czasowej.
Jak pani branża może wyglądać za kilka lat?
Nie przewiduję gwałtownej rewolucji. Polacy powoli oswajają „demona seksu”, przestają się go bać i coraz częściej odwiedzają kluby go-go. Sądzę, że z czasem miejsca te przestaną być odbierane jako speluny i domy publiczne. Zapewne pojawią się też kluby z dzienną zmianą. Powstanie też więcej miejsc adresowanych do homoseksualistów i lesbijek. Mam nadzieję, że zmieni się też polskie prawo – ułatwi nam wszystkim legalną pracę w oparciu o klarowne dla wszystkich zasady. Nie sądzę za to, by zmianie uległy gusta mężczyzn. Mimo zaciekawienia egzotyką większość Polaków i tak wybiera tancerki o typowo słowiańskiej urodzie. Najlepiej zarabiać będą nadal „dziewczyny z sąsiedztwa”.
À propos wyglądu tancerek – podobno chirurdzy plastyczni zarabiają krocie na tej grupie zawodowej.
Ten pęd ku doskonałości cielesnej jest wytłumaczalny, ale często przekracza granice zdrowego rozsądku. Dziewczyny dbają o siebie, to logiczna inwestycja. Wiele jednak wydaje ogromne pieniądze na zupełnie zbędne kaprysy, które z estetyką mają niewiele wspólnego. Oszpecają się. Ale to ich prywatna decyzja.
Dążą do spełnienia czyichś – nie swoich – standardów?
Tak, aczkolwiek bycie na bakier z obowiązującym kanonem piękna też bywa opłacalną strategią. Zaskakujący strój czy autorsko dobrana muzyka zwiększają szansę na większy zarobek. W tej branży trzeba się czymś wyróżniać, być w pewien sposób wyjątkowym. Zawód tancerki przypomina pracę handlowca, negocjatora czy kreatywnego marketingowca. Zarabiasz na efektywnym handlu iluzjami, które pozwalają choć na chwilę uciec od codzienności. Nic więcej.
Książka:
Sasza Różycka, „Wenus bez futra”, Black Publishing, Wołowiec 2015.