Janko_MalaZaglada_okladka

Literatura dotycząca pamięci drugiego i trzeciego pokolenia ocalonych z zagłady jest w Polsce dość dobrze znana. Najczęściej jednak są to refleksje potomków tych, którym udało się przetrwać Shoah. Polski czytelnik ma możliwość zapoznać się nie tylko z licznymi tłumaczeniami, ale również z rodzimą twórczością (wystarczy przypomnieć niedawno wydaną książkę Mikołaja Grynberga – „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne”). Do tej pory brakowało jednak tego typu wspomnień autorstwa osób spoza żydowskiego kręgu kulturowego. Łatwiej można było kupić nawet rozrachunkowe wyznania potomków zbrodniarzy. Tę lukę na rynku wypełniła książka Anny Janko – poetki, pisarki i felietonistki, która zdobyła już uznanie czytelników i krytyków – „Mała zagłada”.

Uniwersalizacja Holocaustu?

Oczywiście nasuwa się zaraz pytanie, czy można tu mówić w ogóle o białej plamie. Takie stwierdzenie zakłada przecież, że Polacy także byli ofiarami ludobójstwa, przez co można opisywać powikłane losy ocalonych i ich dzieci. Czy tego typu pisarstwo nie jest nadużyciem, próbą „uniwersalizacji” Holocaustu i skorzystaniem z „kapitału krzywdy” żydowskich ofiar? Moim zdaniem – nie. Po pierwsze, dlatego że choć Polacy nie padli – jako zbiorowość – ofiarą ludobójstwa, to w wielu regionach dochodziło do zbrodni na ludobójczą skalę. Przykładem może być Zamojszczyzna, gdzie w latach 1942–1943 Niemcy postanowili na próbę urzeczywistnić założenia Generalnego Planu Wschodniego. Chcąc „oczyścić” teren z „niższych ras” na potrzeby niemieckich kolonistów, przeprowadzali masowe wysiedlenia, egzekucje i masakry wsi. Powszechnie znanym wątkiem tej tragedii jest los dzieci, które często odbierane rodzicom ginęły w transportach, obozach lub były porywane do Niemiec, gdzie je germanizowano (wiele z nich nie wróciło po wojnie). Matka autorki „Małej zagłady” pochodzi ze wsi Sochy właśnie na Zamojszczyźnie, a jej rodzinna tragedia jest częścią historii pacyfikacji tego regionu.

Po drugie, powiązanie problemów potomków ocalonych tylko ze zbrodnią ludobójstwa pozostawia poza nawiasem bolesne doświadczenie wielu grup, które choć nie były skazane na całkowitą zagładę, to jednak z perspektywy jednostkowej i lokalnych wspólnot przeżyły doświadczenie totalnej eksterminacji. Zresztą, przy zastosowaniu szerokiej definicji traumy wojennej można uznać, że większość Polaków to potomkowie osób dotkniętych stresem pourazowym. Zatem ważenie racji historycznych i skupianie się na makrospołecznych ocenach samego mordu traci na znaczeniu. W tym sensie nawet dzieci niemieckich ofiar Armii Czerwonej z Prus Wschodnich czy Śląska mogą opisać swoją biograficzną trajektorię cierpienia, nawet jeśli budzi to nasze oburzenie, gdyż ich los traktujemy jako następstwo zbrodni ich wspólnoty narodowej.

Po trzecie wreszcie, przez dziesięciolecia polska polityka pamięci skupiała się na heroizowaniu zbiorowego cierpienia i oporu, spychając na margines specyfikę losu wielu jednostek i grup (choćby obywateli polskich na terenach wcielonych do III Rzeszy) czy też codzienną gehennę ludzi walczących z głodem i drastycznymi warunkami życia pod niemiecką okupacją. Dlatego przedsięwzięcie Anny Janko jest w pełni usprawiedliwione, nawet jeśli czasami w nadmiernym stopniu wzoruje się na literaturze wspomnieniowej żydowskiego drugiego pokolenia.

Bolesna pamięć wojny

Anna Janko urodziła się w 1957 r., a zatem można by przypuszczać, że ominęło ją doświadczenie powojennej biedy i traumy bliskich, którzy przetrwali wojenne zbrodnie. Tymczasem książka pokazuje, że relacje autorki z matką były bardzo trudne, naznaczone silnie przez wojnę. Matka autorki – wraz z młodszym bratem i siostrą – ocaleli z masakry wsi Sochy, którą Niemcy spacyfikowali 1 czerwca 1943 r. w odwecie za działania partyzantów. Na jej oczach zabito matkę i ojca. Później doświadczyła losu wiejskiej sieroty i przebywała w domach dziecka. Mimo iż założyła własną rodzinę, była szczególną matką – często płaczącą, chłodną, wycofaną, kapryśną. Niczym rodzice opisani w wielu wspomnieniach drugiego pokolenia Shoah. Autorka, odkąd pamięta, zawsze myślała o wojnie: „Żyłam w jej kontekście od dzieciństwa. Jadłam, bo potem może być głód. Spałam, chwaląc noc bez strachu. Nie żyć chciałam, ale przeżyć”. W stanie wojennym myślała tylko o ewakuacji, bo jak wejdą Rosjanie, to i „Niemcy z NRD z łatwością przyjdą, prawda? Bo Wrocław to ich Breslau”.

Obok opisu rodzinnej i zbiorowej historii, mniej lub bardziej udokumentowanych faktów, książka jest zapisem trudnej pracy nad pamięcią. Autorka z masochistycznym uporem drąży bolesną przeszłość, za co niejednokrotnie przychodzi jej płacić dodatkowym cierpieniem. Rozmawia z członkami rodziny i świadkami, przegląda publikacje i archiwa. Ale najbardziej wartościowe są jej rozmowy z matką, wplecione w narrację książki. Przez lata matka nie chciała uchylić choćby rąbka tajemnicy, broniła się przed nawrotem wspomnień o rodzinnej zagładzie. Po latach dojrzała do rozmowy z córką. Nie jest to jednak chłodne dochodzenie historycznego detektywa, ale rozumiejące odsłanianie subiektywnego świata pamięci autobiograficznej, gdzie to emocje orkiestrują wspomnienia i odczucia. Konstatując jedną z rozbieżności, zauważa: „Tak bardzo się bałaś o brata i siostrę, że w swojej pamięci cały czas ściskasz ich ręce i masz ich przy sobie, cały czas”.

Autorka z wyczuciem ukazuje też wielowymiarowość przemocy i masakry, które nie są prostym pragmatycznym złamaniem cudzej woli lub przejawem sadyzmu. Wiele uwagi poświęca zwłaszcza losom dzieci, które także padały ofiarą barbarzyństwa po wypędzeniu z Zamojszczyzny. Jak Stefka, jedno z ocalałych dzieci. Anna Janko odnosi się do jej doświadczeń na Majdanku i zauważa: „Igranie z przerażeniem dziecka daje takim bestiom wiele radości. Bo dziecko ma bliżej do krawędzi otchłani i boi się zawsze ostatecznie. Wiadomo przecież, że przemoc, okrucieństwo to potężny afrodyzjak, i nie znają prawdziwej rozkoszy ci, co nie igrają ze śmiercią drugiego, nie patrzą, jak się ona rodzi w kimś i dojrzewa”. Zresztą, „z dziećmi zawsze problem”, bo rodziców „normalnie się pozabija, ale co z dziećmi? No bo co można zarzucić małemu dziecku tak wprost?”. Zarazem jednak wyłuskuje ze wspomnień obrazy „dobrych Niemców”, których trzeba „teraz wyłapać i piórem przyszpilić do kartki”, jak w przypadku eskortującego żołnierza, który poniósł w zimie bosego ośmiolatka, Edka. Autorka zastanawia się także nad wpływem zaplanowanego nalotu na Sochy na zachowanie Niemców, którzy nie mieli czasu gwałcić i rabować. Podkreśla, że był to element od dawna rozkręcającej się spirali przemocy, a trzy dni po pacyfikacji Soch partyzanci spalili wioskę niemieckich osadników – Siedliska. Mimo emocjonalnego zaangażowania Anna Janko jest w stanie zdobyć się na dystans, który pogłębia rozumienie jej rodzinnej tragedii.

Opowieść autorki ma jeszcze dodatkowe znaczenie. Opisuje ona przecież hekatombę wsi, a pamięć chłopskich ofiar nie zajmuje kluczowego miejsca w oficjalnej przestrzeni upamiętniania II wojny światowej. Celebruje się obchody powstania warszawskiego, ale często nie wspomina o pacyfikacjach setek wsi i codziennej gehennie chłopów. Chłopską podrzędność autorka tropi także w relacjach z Niemcami, którzy – przynajmniej na początku – lepiej ubrani, wyposażeni i odżywieni, górowali i symbolicznie, i fizycznie nad mieszkańcami terenów wiejskich. „Cywil, jak to brzmi… A chłop – jeszcze gorzej Podczłowiek z podwioski, aż się prosi, żeby go zastrzelić”.

Poezja a prawda

Książka z premedytacją przełamuje kanon poprawności politycznej, oddaje subiektywną prawdę autorki i jej matki. Przykładem może być określanie sprawców mianem Niemców: „Dobrze, mamo, nie będę mówiła «naziści», wiem, nikt tam nie znał tego słowa, mówiło się: «Niemcy», i każdy wiedział, co to oznacza. To było imię strachu”. Przywołuje słowa ocalałego z masakry wujka, który oburzał się na proces pojednania: „Dlaczego oni im przebaczyli? Dlaczego w naszym imieniu? Jakim prawem? Tak mnie pytał wuj Jaś. Tak pytają ci ludzie z Soch, te dzieci w starczych już ciałach, co dożyły sławnego Dnia Pojednania w Krzyżowej”. W innym miejscu w sposób o wiele bardziej kontrowersyjny porównuje masakry do przemysłowego uboju zwierząt: „Okrucieństwo przechodzi z fermy do obozu koncentracyjnego bez większego problemu. To tylko kwestia zmiany procedur i nazw towaru na fakturach”. Choć refleksje takie mogą czytelników razić, to jest to część pracy nad swymi emocjami, obnażania egzystencjalnego nerwu, czasami też autowiwisekcji, jak wtedy, gdy autorka przypomina sobie, że była świadkiem mordowania kretów przez koleżankę. I nic nie zrobiła, aby zapobiec złu.

Książka jest wciągającą opowieścią, także dzięki poetyckiemu językowi. Kiedy narracja dotyczy własnych doświadczeń i pracy nad rodzinną traumą, mamy do czynienia z wysokiej próby wglądem w rzeczywistość społeczną. Jej siłą jest indywidualizacja wojennych doświadczeń, czego dodatkowym świadectwem jest postscriptum – zatytułowane „porządkowanie masakry” – które zawiera hasłowy opis martyrologii wszystkich mieszkańców Soch. Gorzej, gdy autorka stara się mówić o analizowanych zagadnieniach – ludobójstwie, przemocy, złu, naturze człowieka – w ujęciu globalnym. Zbyt często osuwa się wtedy w nadmierne uogólnienia i jednostronne wyroki. Niebezpiecznie wiele pojawia się akcentów publicystycznych, podążania za lekturami fascynujących ją prac naukowych, które zresztą wymienia w aneksie (m.in. Daniela Goldhagena, Philipa Zimbardo, Manusa Midlarsky’ego, Timothy’ego Snydera).

Mimo to książka jest fascynującym rozrachunkiem, wartościową wiwisekcją trajektorii cierpienia na żywym ciele rodziny. I sprawozdaniem z historii powolnego zatruwania i wspólnej symbolicznej detoksykacji: „Zabrałam ci twoją historię, mamo, twoją apokalipsę. Karmiłaś mnie nią, gdy byłam mała, szczyptą po trochu, żeby mnie tak całkiem nie otruć. Ale się uzbierało. Mam ją we krwi. […] Co mam z tą naszą historią zrobić teraz? Moje dzieci jej nie chcą. Włożę ją w szczelne zdania, w zamknięte akapity”.

 

Książka:

Anna Janko, „Mała zagłada”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.