Jan Hartman na łamach „Gazety Wyborczej” ostrzega przed całkowitym zanikiem lewicy w Polsce, co miałoby doprowadzić do przemiany kraju, wzorem Węgier lub Turcji, w „szowinistyczną, klerykalną, pseudo-demokratyczną republikę, wegetującą na marginesie Zachodu”. Zapobiec temu powinno wyzbycie się przez liderów i liderki osobistych ambicji, napisanie programu, założenie komitetu i wystawienie wspólnej listy w jesiennych wyborach parlamentarnych. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Chęć utrzymania się w polityce może rzeczywiście popchnąć część wywołanych przez Hartmana osób do stworzenia nowej formacji, ale już w to, że odniesie ona sukces, należy wątpić. I nie wynika to bynajmniej z tego, że wymienieni przez Hartmana ludzie są mniej zdolni niż ich prawicowi konkurenci – bo nie są. Prawica też nie ma klarownej wizji, ale jej – z racji sprawowania władzy – to wcale nie szkodzi. Od rządzących wyborcy oczekują sprawnego zarządzania kolejnymi kryzysami, minimalizacji strat i utrzymywania fikcji, że wszystko jest w porządku. Od opozycji chcą jednak więcej: nie tylko pokazania, że nie wszystko jest jak trzeba, lecz także przedstawienia przekonującego pomysłu, co zrobić, by było lepiej.
W sformułowaniu „przekonujący pomysł” znaczące są oba słowa. Nie wystarczy, że grupa rozpoznawalnych i politycznie doświadczonych osób uzgodni program, ów „pomysł”, na najbliższe wybory. Muszą jeszcze pokazać, że to, do czego wzywają publicznie, jest zgodne z ich prywatną wizją dobrego życia. By przekonać do siebie wyborców, trzeba samemu być przekonanym o słuszności tego, co się im mówi. I tu zaczynają się kłopoty.
Wewnętrzne przekonanie o słuszności politycznego programu to nic innego niż światopogląd. A grupa, którą Hartman zbiorczo określił mianem „Lewicy”, wspólnego światopoglądu nie ma. Owszem, łączy nas niechęć do Kościoła katolickiego i wola zagwarantowania świeckości państwa. Tyle tylko, że w wielu krajach w tak zdefiniowanym wspólnym mianowniku mieści się praktycznie cała scena polityczna – od socjalistów poprzez zielonych, socjaldemokratów, liberałów do – nawet – chadeków i konserwatystów (i dlatego prawicowy brytyjski premier wprowadza małżeństwa homoseksualne, a nawet grozi sankcjami państwom, które gejów prześladują). Zdjęcie Polski z krzyża jest oczywiście ambitnym zadaniem i na długie lata wystarczy, niestety, za motyw politycznego działania, ale nie udawajmy w takim razie, że zgadzamy się także w sprawie finansowania uczelni i studiów, podatków, organizacji służby zdrowia, wprowadzenia euro, prawa pracy, strategii energetycznej i polityki zagranicznej – bo na pierwszy rzut oka widać, że się nie zgadzamy.
W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” po odejściu z Twojego Ruchu, Andrzej Rozenek, jeden z polityków zapraszanych przez Jana Hartmana do nowego lewicowego projektu, pozytywnie wypowiada się o Januszu Korwin-Mikkem (zastrzega, że „wczesnym”, ale jednak) i demaskuje dwóch innych potencjalnych kolegów partyjnych, mówiąc o nich, że „to dziś już bardziej liberałowie niż socjaldemokraci”. Głębia tego liberalizmu wydaje się dosyć wątpliwa, ale w to, że nie zinternalizowali oni socjaldemokratycznego programu, jak najbardziej jestem w stanie uwierzyć.
41 proc. głosów z 2001 r. zwieńczyło kampanię SLD prowadzoną pod hasłem „Przywróćmy normalność”. Socjalizmu czy lewicowości było w tym równie mało, co jakiejkolwiek innej idei.|Krzysztof Iszkowski
Konające właśnie SLD i przenikające się z nim Stowarzyszenie Ordynacka zostały zbudowane przez „pokolenie 1984” – wchodzących do polityki w okolicach tego właśnie roku członków ZSP i młodych pezetpeerowskich aparatczyków. Byli zbyt inteligentni, by poważnie traktować głoszone przez PZPR socjalistyczne ideały (zresztą, od czasów Dżilasa, Kuronia i Modzelewskiego prawdziwi socjaliści walczyli z partyjną oligarchią zamiast ją tworzyć). Wspólnota losu, podobny temperament i chęć „obrony życiorysów” (własnych, ale często też rodzinnych) sprawiły jednak, że po przełomie spędzili razem w polityce ćwierć wieku, odnosząc niemałe sukcesy. Wygrywali wybory – wtedy, gdy byli spójni i obiecywali to, do czego byli rzeczywiście lepiej przygotowani niż ich konkurencja, czyli „sprawne zarządzanie”. Rekordowe 41 proc. głosów z 2001 r. zwieńczyło kampanię SLD prowadzoną pod hasłem „Przywróćmy normalność”. Również Aleksander Kwaśniewski został prezydentem dzięki kampanijno-politycznemu profesjonalizmowi: niebieskie koszule, giętki język, umiarkowanie poglądów… Socjalizmu (czy chociażby ogólnikowej „lewicowości”) było w tym równie mało, co jakiejkolwiek innej idei. Przepisywane od zachodnioeuropejskich socjaldemokratów programy niezmiennie trafiały na półki, a światopoglądowe odruchy tej „demokratycznej lewicy” oscylowały pomiędzy społecznym darwinizmem a katolicką nauką społeczną. Komunały wygadywane przez Magdalenę Ogórek w kampanii prezydenckiej dobrze odzwierciedlają poziom refleksji wszystkich obecnych lub niedawnych członków SLD.
Pozostałe środowiska, które Jan Hartman wzywa do wspólnego działania, są bez porównania bardziej wyraziste ideowo i – przynajmniej niektóre – lepiej pasują do tego, co za lewicę uważa się w cywilizowanym świecie. Świadomość i spójność światopoglądów wewnątrz tych grup sprawia jednak, że ich współpraca jest bardzo trudna. W oczach Zielonych, ruchów lokatorskich i licznych grup młodych socjalistów Kongres Kobiet to organizacja skrajnie neoliberalna – o czym świadczyć ma obecność w jego władzach Henryki Bochniarz. A neoliberalizm to zło, gorsze nawet od pisowskiego nacjonalizmu (bo ten zaprawiony jest jakąś dozą solidaryzmu).
W drugą stronę nie jest lepiej. Zdeklarowani liberałowie uważają Zielonych i resztę młodej lewicy za niebezpiecznych radykałów, mogących jednym ruchem zniszczyć gospodarkę i cofnąć nas do czasów późnej PRL. Z tej perspektywy to już PO, równie nieokreślona jak SLD piętnaście lat temu, jest lepsza.
Czy więc rzeczywiście czeka nas Sejm bez zwolenników, nawet tak ogólnie pojmowanej, jak u Hartmana, lewicy? Niekoniecznie.|Krzysztof Iszkowski
Redakcja „Liberté!” rozpoczyna właśnie zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy wyprowadzającej religię ze szkół publicznych. To chyba jedyne przedsięwzięcie, które może połączyć wszystkie środowiska na lewo od Platformy, stając się – być może – odpowiednikiem KOR-u, którego powstania wypatruje Hartman.
Przełom mogą przynieść również wybory prezydenckie. Dla szeroko rozumianej lewicy są one testem, który pomoże oszacować siły przed o wiele ważniejszą jesienną batalią. Czy Zieloni zdołają zarejestrować kandydaturę Anny Grodzkiej? Jeśli tak, to mogą liczyć na dotację budżetową po tegorocznych wyborach do Sejmu i – w perspektywie 5 lat – stanie się autentycznie lewicową partią, jakiej w Polsce od dziesięcioleci nie było. Czy Unia Pracy odrodzi się dzięki kampanii Wandy Nowickiej? To byłaby sensacja, a jednocześnie poważny problem dla SLD, który momentalnie utraciłby resztki elektoratu. Czy Janusz Palikot zbierze deklarowane 8 proc. głosów? W ciągu ostatnich trzech miesięcy wspiął się z 1 do 4 proc., więc nie jest to wykluczone. Jeśli tak, to realna stanie się wizja antyklerykalnego bloku liberałów (TR) i lewicowców (Zieloni lub UP). Koalicja taka, składająca się z dwóch ugrupowań, byłaby lustrzanym odbiciem POPiSu z początków poprzedniej dekady: niosłaby koniec obecnego zdominowanego przez prawicę porządku, a jednocześnie zapowiadała przyszłą oś politycznego sporu, bardziej merytorycznego niż ten, z którym mieliśmy do czynienia przez ostatnie 10 lat.
Tylko od wyniku Magdaleny Ogórek nic nie zależy.