Błażej Popławski: Krzysztof Pomian w książce „Zbieracze i osobliwości” stwierdził, że o kolekcji możemy mówić, dopiero gdy zyskuje ona wymierną wartość ekonomiczną – w przeciwnym razie to tylko hobby. Zgadza się pan z takim podziałem?

Paweł Podniesiński: Nie zgadzam się. Kolekcjonerstwo zawsze ma w sobie coś z szaleństwa, jest z zasady irracjonalne. Kolekcja to coś więcej niż zbiór oparty na kalkulowaniu zysków finansowych. Liczy się intencja i wiedza. Sam akt mechanicznego nabywania kolejnych „napoleoników” nie przesądza przecież o powstaniu kolekcji, która zyskałaby uznanie koneserów epoki Bonapartego. Kolekcja zawsze musi mieć cechy wyjątkowe, indywidualne. Zbiór książek kupowanych w celach inwestycyjnych niekoniecznie staje się kolekcją. Właściciel zbioru może nie wiedzieć zupełnie nic o książkach, które kupuje. Kolekcjoner to osoba, która interesuje się treścią w nich zawartą, zyskując często wiedzę większą od naukowców.

Kto zatem w Polsce kolekcjonuje stare, antykwaryczne książki?

Grupa ta jest niesłychanie różnorodna. Są w niej oczywiście pasjonaci, którzy budują swoje kolekcje latami, nieustannie kursując między antykwariatami i aukcjami. Topnieje za to liczba osób kupujących stare książki do pracy naukowej czy pisarskiej – czynnikiem, który przetrzebił ich populację, są różnego rodzaju platformy cyfrowe, gromadzące i za darmo upubliczniające tego rodzaju obiekty albo informujące, gdzie możemy je znaleźć. Dawniej, po wizycie w jednej, dwóch bibliotekach zdesperowany badacz starożytnego Rzymu ruszał w stronę antykwariatu i zostawiał w nim połowę pensji za najlepsze wydania Polibiusza czy Swetoniusza – teraz szybko uzyskuje informację, że poszukiwana przez niego pozycja znajduje się w innej dzielnicy czy w sąsiednim mieście albo po prostu ściąga ją w PDF-ie.

Nie ma pan wrażenia, że grupa ta – nazwijmy ją „akademicko-literacką” – po prostu mniej czyta?

Oczywiście. Spadek jakości kształcenia zmienia zwyczaje bibliofilskie. Internet zabił pojęcie kwerendy bibliograficznej, żmudnego wertowania katalogów kartkowych. Jeśli młodzi ludzie tracą nawyk sięgania po tradycyjne książki, trudno oczekiwać, że kiedyś zaczną je kolekcjonować…

…chyba że potraktują ich nabycie jako inwestycję. I tu wracamy do definicji Pomiana.

Owszem, wśród zbieraczy starych książek rośnie liczba osób traktujących swoje księgozbiory jako lokatę kapitału. Granica między kolekcjonerami a sprzedawcami zawsze była płynna. Samemu przez wiele lat zbierałem prace Artura Szyka – ilustratora prawie zapomnianego w Polsce, a niezwykle cenionego w USA. Popularność przyniosły mu karykatury Hitlera, Mussoliniego i Hirohito czy też zilustrowanie Statutu Kaliskiego i Haggady. W pewnym momencie zdecydowałem się jednak sprzedać kolekcję.

Żałuje pan tego?

Nie. Kolekcja trafiła w dobre ręce. Ja przerzuciłem się na zbieranie innych autorów. Podkreślam: utylitarna perspektywa nie musi oznaczać zabicia żyłki kolekcjonerskiej. Tezauryzacja – zwłaszcza okresowa – jest zabiegiem pragmatycznym…

…ale także strategią typową dla czasu niestabilności gospodarczej. Zakładam zatem, że kryzys ekonomiczny nie był mocno odczuwalny w branży antykwarycznej.

W Polsce nie istnieją twarde dane statystyczne o skali obrotów starymi książkami. Większość transakcji ma charakter indywidualny i poufny oraz bazuje na dyskrecji i wzajemnym zaufaniu. Nie jest możliwe precyzyjne pokazanie skali wzrostu czy spadku obrotów. Można jedynie komentować trendy i gromadzić dane o rynku tradycyjnych aukcji. Wnioski z takich obserwacji rzeczywiście sugerują, że kolekcjonerzy wychodzą z kryzysu obronną ręką.

Ossoliński_16211
Propagandowy druk wydany przez Jerzego Ossolińskiego. XVII w.

 

Czy za granicą świat kolekcjonerów starych książek funkcjonuje na takich samych zasadach, co w Polsce?

Inaczej. Na Zachodzie sprawniej działają stowarzyszenia antykwariuszy. Stymulują obieg informacji, chwalą się nimi, by zachęcić ludzi do kolekcjonowania. Beneficjentami tego systemu są także polscy zbieracze. Kilka lat temu dość przypadkowo udało mi się zdobyć wydany w 1613 r. „Zielnik” Syreniusza – wykładowcy Akademii Krakowskiej, lekarza i botanika. Odkupiłem go od kolekcjonera z Australii. Nie tak dawno znalazłem na Wyspach nienotowany w „Bibliografii” Estreichera druk z 1621 r. dotyczący wojny polsko-tureckiej. Został on zapewne wydany w celach propagandowych z inicjatywy Jerzego Ossolińskiego, późniejszego kanclerza wielkiego koronnego. Odsprzedałem starodruk Bibliotece Narodowej, nie zarabiając na tym wiele. Dla antykwariuszy angielskich to tylko jeden z wielu druków, oni często się znają się na „polonikach” – dla nas ten niewielki druczek jest już białym krukiem, ważnym dla dziedzictwa narodowego. Dobrze, że trafił do Biblioteki Narodowej.

Zagraniczni kolekcjonerzy, w odróżnieniu od polskich, doceniają druki współczesne. Pierwsze wydania „Władcy pierścieni” czy nawet „Harry’ego Pottera” to pozycje poszukiwane na rynku. Rozbudzenie podobnych zainteresowań obserwuję również w Polsce, ale jeszcze nie osiągamy poziomu porównywalnego z zagranicą.

Na kim tak naprawdę opiera się rynek starych książek w Polsce? Kto na nim najwięcej kupuje i sprzedaje?

Sądzę, że najwięcej wydają osoby, które są obecne na rynku od niedawna i traktują swoją działalność czysto biznesowo. Zaznaczam jednak, że to tylko moje szacunki. W aukcjach często biorą udział osoby reprezentujące kolekcjonerów. Na ogół nie sposób określić, kto tak naprawdę nabywa obiekty. Na Zachodzie domy aukcyjne to często spółki giełdowe, które mają prawny obowiązek sprawozdawczości. Wiedzą też, czym jest reklama. Do tego od ponad 100 lat wydają katalogi notowań aukcyjnych – co u nas jest rzeczą zupełnie nieznaną. Środowisko polskich antykwariuszy – w porównaniu z Zachodem – jest bardziej konserwatywne, zachowawcze, mniej chętne do wszelkiej modernizacji.

Jakiś podział regionalny?

Największe obroty wiążą się z aukcjami w Warszawie i w Krakowie. W Polsce działa kilkanaście domów aukcyjnych specjalizujących się w obrocie starymi książkami, ale tak naprawdę liczy się „wielka trójka”: warszawski Lamus oraz dwa krakowskie – Rara Avis oraz Wójtowicz. Lamus podczas dwóch aukcji w roku generuje obroty rzędu 45-55 proc. w skali całego kraju. Nie oznacza to oczywiście, że powinniśmy ignorować mniejsze aukcje w innych miastach. Tam też często pojawiają się perełki. Przykładowo, w grudniu zeszłego roku na aukcji organizowanej w Bydgoszczy pojawił się egzemplarz „Costumes de l’Armée Polonaise” – unikalnego kompletu rycin wydanego w okresie powstania listopadowego, a przez Rosjan skonfiskowanego po jego upadku. W zbiorach publicznych znajduje się jeden kompletny egzemplarz, a ten wystawiony na aukcji miał na dodatek zapisek własnościowy Juliana Tuwima!

Jak pan ocenia obecność zachodnich kolekcjonerów na polskim rynku?

Ich aktywność rośnie. Mają inne spojrzenie i dysponują większym kapitałem. Dzięki nim nadwiślański rynek starych książek zmienia się. Staje się mniej polonocentryczny. Wcześniej koncentrowano się zawsze na tekstach pisanych po polsku lub dotyczących Polski. Wejście na niego graczy z Zachodu, ale też i ze Wschodu ożywiło wymianę.

Jakieś przykłady?

Modna stała się awangarda poetycka z początku zeszłego wieku. Po zebraniu kolekcji futurystów włoskich czy niemieckich, kolekcjonerzy zachodni coraz śmielej zwracają się ku twórcom ze wschodu Europy. Kupują pierwsze wydania Anatola Sterna, Tytusa Czyżewskiego, Stanisława Młodożeńca czy Juliana Przybosia. Pozycje te jeszcze dziesięć lat temu kosztowały 100-300 zł, obecnie ich ceny często przekraczają kwoty kilku tysięcy złotych.

Leszczyński_podpis1
Rękopis z autografem króla Stanisława Leszczyńskiego. XVIII w.

 

Nie wykształciliśmy jeszcze wrażliwości na stare książki charakterystycznej dla społeczeństw konsumpcyjnych z Zachodu?

Współczesne oblicze kolekcjonowania starych książek zapewne dałoby się wpisać w mechanizmy działania kultury konsumpcyjnej. Zakup książek na aukcji bywa traktowany jako inwestycja wizerunkowa. Wchodząc do kancelarii prawnej, widzimy często regał pełen świetnie zachowanych kodeksów z XIX w., a w tle stare mapy i ryciny. Ich użyteczność w pracy jest oczywiście zerowa. Zwykle pełnią one funkcję ozdobnika, snobistycznie podnoszącego status właściciela. „Konsumpcja na pokaz”, jak określiłby to antropolog, nie jest jednak specjalnie nowym zjawiskiem i niczym nagannym.

Komu poleciłby pan kolekcjonowanie starych książek?

Każdemu. To doskonała zabawa, przyjemność, szansa na poznanie niezwykle intrygującego intelektualnie środowiska. Nie trzeba na początku dysponować dużym kapitałem. Trzeba cierpliwie śledzić aukcje bibliofilskie, poznać świat antykwariuszy. Wiedza historyczna nie jest też konieczna. Świetną kolekcję można stworzyć z pierwszymi albo zagranicznymi wydaniami Stanisława Lema, Sławomira Mrożka czy Ryszarda Kapuścińskiego. Zdobycie egzemplarzy ich książek z autografami i dedykacjami, rzadkimi ekslibrisami jest już ciekawym wyzwaniem. Najważniejsze jednak, by kolekcjonować coś, co się lubi. Może nie najdroższym, ale cennym dla mnie osobiście jest egzemplarz pierwszego wydania „Jednego dnia” Edwarda Stachury z jego własnoręczną dedykacją. Cieszy mnie również dedykacja Terry’ego Pratchetta, którą wpisał mi na egzemplarzu „Eryka”. Tę dedykację zdobyłem na spotkaniu autorskim podczas targów książki w Warszawie – a więc nie wiązało się to z niesamowicie wysokimi inwestycjami finansowymi czy czasowymi. Zdobycie dedykacji i krótka rozmowa z autorem to przecież czysta przyjemność i wspaniałe wspomnienie dla każdego „książkoluba”.

Przed czym przestrzec przyszłych kolekcjonerów? Czy na rynku starej książki zdarzają się obiekty fałszowane?

O wiele rzadziej niż w przypadku dzieł malarskich. Pamiętam, jak swego czasu głośnym echem odbiła się sprzedaż sfałszowanej pracy Galileusza. To jednak jednostkowa sytuacja – nie znamy żadnych innych przykładów sfałszowania całej książki. Częściej za to zdarzają się błędy w określaniu proweniencji, rodzaju wydania, drukarni, autora rycin dołączonych do dzieła czy kompletności egzemplarza. Drobiazgi te są kluczowe dla określenia wartości książki – ale tę wiedzę uzyskuje się z czasem. Trzeba tylko nieco cierpliwości.