Brutalność policji to tylko jeden z wielu – i chyba wcale nie najważniejszy – element pułapki, w jaką wpadło miasto. O powadze sytuacji świadczą chociażby reakcje oficjalnych i potencjalnych kandydatów na prezydenta na niedawne zamieszki. Mimo że niezadowolenie społeczne to dobra podstawa do zbijania politycznego kapitału, wszyscy ograniczyli się do twitterowych wpisów oraz ogólnikowych oświadczeń potępiających przemoc i wyrażających solidarność z rodziną zmarłego. Trudno się dziwić. Powszechnie wiadomo, że z problemami Baltimore, Detroit i wielu innych, niegdyś przemysłowych amerykańskich miast, nie poradzą sobie nie tylko jako kandydaci do urzędu prezydenta, ale nawet jako lokatorzy Białego Domu. Obecny lokator 1600 Pennsylvania Avenue także o tym wie.

O co więc chodzi? O rasizm? Jak to możliwe po tylu latach? Wojna secesyjna skończyła się równo półtora wieku temu, a przed 50 laty wprowadzono przepisy zakazujące segregacji i dyskryminacji politycznej. W Baltimore najwyższe stanowiska – łącznie ze stanowiskiem burmistrza – piastują Afroamerykanie, nie mówiąc już o tym, że od ponad 6 lat Afroamerykanin stoi na czele całego kraju. To wyraźne dowody na to, że Stany Zjednoczone z rasizmem już sobie poradziły, a marne położenie niektórych czarnych Amerykanów, to zapewne wynik ich własnej nieporadności.

Żaden z tych argumentów – często padających w dyletanckich analizach amerykańskich problemów rasowych – nie ma mocnych podstaw. Owszem, przepisy zakazujące dyskryminacji wprowadzono kilka dekad temu, ale instytucje i ludzka mentalność nie zmieniają się tak łatwo, na skutek jednego dekretu. Sami dobrze o tym wiemy. W polskim internecie raz po raz pojawiają się mapy pokazujące, że współczesne zróżnicowanie naszego kraju – nie tylko gospodarcze, ale i społeczne czy polityczne – niemal idealnie pokrywa się z liniami dawnych zaborów. Jeśli w tak małym i homogenicznym kraju jak Polska po 100 latach od odzyskania niepodległości Kongresówka wciąż różni się od Galicji, nie dziwmy się, że w Stanach Zjednoczonych o wiele głębsze różnice utrzymują się przez kilka dekad.

Wybór Baracka Obamy na prezydenta miał oczywiście wielkie znaczenie symboliczne, ale natychmiastowej rewolucji w stosunkach międzyrasowych również nie dokonał. To tak, jakby powiedzieć, że w Polsce o żadnej dyskryminacji kobiet nie może być mowy, bo przecież kobieta jest szefem rządu i to już drugi raz w ciągu minionego ćwierćwiecza. Pojedyncze sukcesy, choć istotne, nie rozwiązują istoty problemu. Nie rozwiąże go też obarczenie winą samych zainteresowanych – rzekomo zbyt nieporadnych lub leniwych, by poprawić swoje położenie.

I w tym wypadku odwołanie do sytuacji kobiet dobrze pokazuje niedorzeczność takiego postawienia sprawy. Chociaż kobiety stanowią więcej niż połowę polskiego społeczeństwa, w parlamencie zasiada ich mniej niż 25 proc. Wyjaśnić ten stan rzeczy można, albo odwołując się do różnic biologicznych, przyjmując, że to natura nie dała paniom zdolności pracy w zawodzie polityka; albo do wpływów kulturowych, przyjmując, że drogę kariery blokują kobietom szeroko rozumiane instytucje społeczne oraz kierowane pod adresem tej płci oczekiwania.

Wyjaśnienie biologiczne jest absurdalne i chyba mało kto – może poza wyborcami polityka z muchą zamiast krawata i nazwisku analogicznym do nazwy partii – byłby skłonny je zaakceptować. Pozostaje więc wyjaśnienie drugie. Podobnie jest w przypadku czarnych Amerykanów.

Jest ich w amerykańskim społeczeństwie około 12 proc. I choć na najwyższych szczeblach władzy pozostają nieznacznie niedoreprezentowani (np. wśród 100 senatorów jest… 1 Afroamerykanin) z nawiązką nadrabiają w innych instytucjach państwowych, przede wszystkim w więzieniach, gdzie stanowią ponad 40 proc. wszystkich osadzonych. Od lat trwa w Stanach dyskusja o przyczynach tego stanu rzeczy, a oprócz biedy – 28 proc. czarnych Amerykanów żyje poniżej granicy ubóstwa – wskazuje się m.in. przepisy znacznie surowiej karzące raczej czarnych niż białych za te same przestępstwa. Klasycznym przykładem jest zróżnicowanie kar za posiadanie droższych i tańszych narkotyków. Te drugie znacznie częściej znajdowane są w posiadaniu czarnych, a ich właściciele lądują w więzieniach na dłużej. Co więcej, nawet w przypadku narkotyków stosowanych z jednakową częstotliwością przez białych i czarnych, ci drudzy mają znacznie większe szanse na wyrok skazujący. W samym Baltimore – w ponad 60 proc. zamieszkanym przez Afroamerykanów – w roku 2005 dokonano około 100 tys. aresztowań. Niemało jak na miasto liczące niewiele ponad 600 tysięcy mieszkańców.

Tak agresywna polityka władz nie zawsze przyczynia się do poprawy bezpieczeństwa, czego Baltimore jest doskonałym przykładem. Ma za to inne, poważne skutki społeczne. Jak wyliczył „The New York Times”, w grupie wiekowej 25–54 lata na 100 czarnych kobiet przypada dziś w Stanach Zjednoczonych jedynie 83 mężczyzn. Reszta – a liczbę tę szacuje się na 1,5 mln – „zniknęła” w więzieniach oraz na skutek przedwczesnej śmierci. Największym odsetkiem brakujących czarnych mężczyzn może poszczycić się Ferguson w stanie Missouri. W tym miasteczku – gdzie zaledwie kilka miesięcy temu doszło do potężnych zamieszek po tym, jak biały policjant zastrzelił na ulicy czarnego, nieuzbrojonego 18-latka – na 100 czarnych kobiet w wieku 25–54 lata przypada jedynie 60 mężczyzn. W przypadku białych Amerykanów problem ten właściwie nie istnieje.

Tak drastyczne zaburzenie struktury wielu czarnych społeczności sprawia, że oto kolejne pokolenie Afroamerykanów ma nie tylko większą szansę trafić do więzienia, ale także wychowywać się w niepełnej rodzinie, z czym z kolei wiążą się większe szanse na życie w ubóstwie, co oczywiście podnosi prawdopodobieństwo wejścia na drogę przestępstwa. Koło się zamyka.

Do tego wszystkiego dodajmy jeszcze dramatyczną sytuację materialną, w jakiej na skutek likwidacji lub przenoszenia fabryk znalazły się niegdyś przemysłowe miasta, jak Detroit czy Baltimore, a otrzymamy szkicowy zarys problemów, z jakimi musi się zmierzyć ten, kto chciałby zapobiec kolejnym zamieszkom w tych miejscach. Chętnych do podjęcia wyzwania jak na razie nie widać.