Co sobie myślał lider SLD, partii powoli schodzącej ze sceny, choć nadal mającej wielu zwolenników? Co sobie myślał, wybierając na kandydatkę na prezydenta osobę nie tylko nie kojarzoną z Sojuszem, nie mającą żadnej znaczącej przeszłości politycznej, nie mającą najmniejszego poparcia, nie tylko na scenie politycznej, ale nawet w szeregach partii, która ją wystawiła? Leszek Miller zjadł zęby na polityce, to wiemy, ale chyba powoli zapomina, czego się nauczył, skoro nie zawahał się przed wystawieniem tej „kandydatki”.
Gdy dr Magdalena Ogórek pojawiła się na polskiej scenie politycznej, wyciągnięta niczym królik z kapelusza przez lidera SLD, bardzo szybko usłyszeć można było głosy krytyczne. Od tych nie merytorycznych, w rodzaju „ładna lala na prezydenta”, po te dosadne, ale słuszne, jak głos prof. Magdaleny Środy, która w wywiadzie dla Radia Zet powiedziała: „Nie ma żadnego środowiska, żadnego wsparcia, żadnych osiągnięć i właściwie jest kompletnie nikim w polityce. To jest bardzo duże obniżenie rangi tych wyborów i to jest ośmieszenie tej partii”. Jacek Żakowski dodał w „Gazecie Wyborczej”: „W żadnym poważnym państwie żadna poważna partia nie wysunęłaby na urząd prezydenta osoby, która nie pełniła istotnej funkcji, nie wygrała żadnych poważnych wyborów, nie stworzyła żadnego środowiska”. Ale to był moment, kiedy jeszcze wszystko można było zmienić. Ogórek miała najlepsze, obok Pawła Kukiza, wejście na scenę. Elektorat zaskoczony, nikt nie wie, kim jest, ładna buzia, interesująca, może jeszcze zadziwić Polskę i świat. Mogła okazać się czarnym koniem tych wyborów, gdyby była dobrze orientującym się w polityce graczem, który potrafi tak rozegrać media i wyborców, że będą jej kibicować. Ale nie potrafiła.
Najpierw pani Ogórek zrewanżowała się prof. Środzie tekstem na Twitterze: „nic nie wiem o inteligencji pani Środy”. I tak naprawdę w tym stylu poprowadziła kampanię – unikając konfrontacji z przeciwnikami politycznymi, nie zgadzając się na wywiady telewizyjne czy prasowe (wyjątkiem dwa wystąpienia u Krzysztofa Ziemca w TVP Info, ale pozbawione treści), nie deklarując otwarcie swoich poglądów, a jedynie komentując poglądy innych, jak w felietonie „Prof. Chazan i feministyczna inkwizycja”, gdzie podmiotem analizy jest właśnie Magdalena Środa. To zresztą zabawny w tekst, w którym pani Ogórek ocenia siebie jako osobę wierzącą, a także przypomina, że prof. Środa jest zadeklarowaną ateistką po to, by w pewnym momencie zasugerować, że postawienie przez Środę pytania o Boga zbliża ją do granic herezji…
Kolejny krok to odkrywanie Magdaleny Ogórek. Bo nie wystarczy, drogi panie Przewodniczący, wyciągnąć asa z rękawa i oczekiwać, że wszyscy się nim zachwycą. Zaczęło się od pracy doktorskiej pani Ogórek, jako że chwaliła się swoim „dr” przed nazwiskiem. Okazało się, że na owym doktoracie, w 2012 r. wydanym jako książka pt. „Beginki i waldensi na Śląsku i Morawach do końca XIV w.”, już jakiś czas temu środowisko naukowe zajmujące się historią Kościoła, nie zostawiło suchej nitki, punktując błąd za błędem. Padł więc mit kandydatki z tytułem doktorskim. Kolejny mit to kariera urzędnicza. Sama Ogórek mówiła o niej oględnie, ale w końcu okazało się, że odbyła po prostu kilka staży w kancelariach polityków. Zresztą sama odżegnywała się potem od słów Grzegorza Napieralskiego, że rzekomo była jego asystentką.
Po kilku tygodniach od rozpoczęcia kampanii mieliśmy już pełny obraz Magdaleny Ogórek. Jej kandydatura okazała się karykaturą kobiecej polityki. Karykaturą wizerunku od lat budowanego przez kobiece i feministyczne środowiska, silnej i mądrej kobiety-polityka, kobiety-naukowca, kobiety-przedsiębiorcy, która w niczym nie ustępuje mężczyźnie i powinna być tak samo serio traktowana.
Leszek Miller zagrał va banque, wystawiając nikomu nieznaną kobietę. Mógł zagrać tak samo, wystawiając kogoś, za kim opowiedziałby się kobiecy elektorat, kogo poparłoby, a przynajmniej nie wyśmiało środowisko feministyczne – to przecież cenne głosy. Mógł to być ktoś, kto ma coś do powiedzenia na temat coraz bardziej oburzonych grup społecznych z dużych miast, jak „frankowicze”, prekariat, samotne matki, które nie mogą wydobyć alimentów od byłych partnerów. Mógł to być ktoś wyrazisty.
Magdalena Ogórek ze oznajmiła, komentując wyniki I tury wyborów, że Polska podobnie jak USA nie jest gotowa na kobietę-prezydenta, wyraźnie winą za swoją porażkę obarczając płeć, a nie własną indolencję. Schowała się za plecami stereotypu, jakby nie widząc, że ciężko na ten stereotyp pracowała. Czy USA nie są gotowe to się jeszcze okaże. A Polska, dziękować bogom i boginiom, nie jest gotowa na opakowanie, za którym nic się nie kryje. Jedno jest pewne, po takim upadku Sojusz uratować może już tylko cud. A o pani Ogórek pewnie jeszcze usłyszymy, może w kolejnej edycji „Tańca z gwiazdami”? Może zobaczymy na pokazie mody? Celebryci mają to do siebie, że do końca wykorzystują swoje pięć minut.