Trwająca ponad dwie dekady dominacja Afrykańskiego Kongresu Narodowego na scenie politycznej RPA niszczy sferę publiczną tego kraju, delegitymizując demokratyczne dziedzictwo Nelsona Mandeli. Po upadku apartheidu proces wyodrębniania się opozycji – którą spajać miał realny program, a nie identyfikacja rasowo-etniczna – przebiegał powoli. Nową jakość polityczną przyniosło powołanie Sojuszu Demokratycznego. Partia – budowana początkowo w oparciu o elektorat z bogatej Prowincji Przylądkowej Zachodniej – stopniowo zyskiwała uznanie wyborców z innych regionów kraju. Podczas wyborów w 2004 r. zdobyła 12 proc. głosów. Śledząc statystyki wyborcze, odnieść można wrażenie, że ugrupowanie to zyskuje co roku kolejny procent poparcia. W zeszłorocznych wyborach zdobyło 22 proc. głosów, co przełożyło się na 89 mandatów w 400-osobowym parlamencie.
Matką sukcesu Socjuszu Demokratycznego jest Helen Zille. 64-letnia burmistrz Kapsztadu i premier Prowincji Przylądkowej Zachodniej, córka uciekinierów z III Rzeszy, działaczka antyapartheidowska, dziennikarka specjalizująca się w tematyce społeczno-ekonomicznej, w przeciągu kilku lat stworzyła partię łączącą hasła centrowe i socjalliberalne oraz skutecznie zagospodarowującą potransformacyjne niezadowolenie tłumów. 10 maja tego roku przekazała ster polityczny młodszemu o trzy dekady Mmusiemu Maimane.
Maimane objął stanowisko lidera Sojuszu Demokratycznego, zyskując przytłaczające poparcie 93 proc. uczestników partyjnego kongresu. Z ugrupowaniem tym związany jest od sześciu lat. Z wykształcenia – psycholog, teolog oraz specjalista ds. zarządzania i administracji; z zawodu – kaznodzieja i konsultant biznesowy; do tego świetny mówca, charyzmatyczny i posługujący się biegle siedmioma językami. Mąż stanu, ale także działacz samorządowy, który walczył o fotel burmistrza Johannesburga oraz premiera regionu Gauteng.
Polityk dał się poznać jako bezkompromisowy przeciwnik Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Jest postrzegany jako człowiek „spoza układu”, ikona politycznego idealizmu, antysystemowości, ale – co należy podkreślić – nie radykalizmu i fanatyzmu. Wielokrotnie krytykował decyzje prezydenta Jacoba Zumy, oskarżając go o nadużycia i korupcję. Piętnował liczne skandale z udziałem prominentnych działaczy Kongresu. Przed kilkoma miesiącami zainicjował dyskusję nad rozliczeniem Zumy z inwestycji w Nkandli, gdzie – za pieniądze podatników – powstała prywatna rezydencja głowy państwa.
Wybór Maimanego na lidera Sojuszu to świetna zagrywka opozycji – krytykowana, rzecz jasna, przez stronników Kongresu. Promowanie działaczy takich jak Maimane, Lindiwe Mazibuko czy Wilmot James, nazywają oni „taktyką Oreo” albo „grą kokosami” – z zewnątrz czarnymi, w środku białymi.
Cóż, Mmusi Maimane apartheid pamięta tylko z czasów dzieciństwa w Soweto (nomen omen miejscowości odgrywającej rolę symbolu walki z segregacją rasową, miejsca masakry dzieci dokonanej przez afrykanerską policję w 1976 r.). Nowy lider Sojuszu wywodzi się z grupy etnicznej Khosa, a przy tym jest mężem potomkini Burów. Polityk ma przed sobą jasny cel: zmienić postrzeganie partii w społeczeństwie południowoafrykańskim, a zapewne też i powalczyć o fotel prezydenta w 2019 r. Służyć temu ma realizacja programu Open Opportunity Society for All – oczyszczenia sceny politycznej z klientelizmu i nepotyzmu, udrożnienia dróg awansu społecznego, stworzenia nowych szans dla młodych ludzi.
Podczas wystąpienia na majowym kongresie partii z ust Maimanego padły mocne słowa: „Nie zgadzam się z osobami, które starają się nie dostrzegać koloru skóry. Jeśli nie widzicie, że jestem czarny, to jakbyście wcale mnie nie widzieli”. Dodał: „Wielu młodych czarnoskórych mieszkańców RPA nadal pozbawionych jest możliwości rozwoju. Sytuacja ta przypomina los ich rodziców podczas apartheidu”.
To niezwykle wyrazista deklaracja „Obamy z Soweto”. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że w wyobraźni wielu czarnoskórych mieszkańców RPA Sojusz Demokratyczny funkcjonował jako partia białych oraz realizująca program, którego beneficjentami są jedynie biali. Po decyzji o przekazaniu kierownictwa młodemu i ambitnemu Khosa, Sojusz ma szansę stać się atrakcyjną alternatywą wobec skostniałego i podzielonego na skłócone frakcje Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Łatwiej zagospodaruje black voter market, głosy biednych mieszkańców tzw. townshipów, osób, które najdotkliwiej odczuły iluzoryczność idei „tęczowego narodu”.