Knausgard_moja-walka_okladka

Podejmowane w „Mojej walce” wątki wyrwane z kontekstu brzmią mało zachęcająco. Są wśród nich opis przewijania dziecka i rozważania na temat krzywizny własnego członka. Rozpisana na kilkadziesiąt stron wyprawa nastolatka na sylwestra, której dramatyzm opiera się na problemach z ukryciem piwa przed rodzicami (uda się połowicznie) i tym, czy na imprezie będzie fajnie (nie będzie). Niewiele krótsza relacja z kinderbalu, podczas którego nie wydarzyło się nic spektakularnego, poza tym, że wychodząc, córka narratora zapomniała o swoich złotych pantofelkach (wrócili się po nie). Do tego sentencje, których nie powstydziłby się sam Paulo Coelho, i długie partie tekstu jakby żywcem wyjęte z bloga początkującego pisarza. Mimo to Knausgårda nazywa się Proustem naszych czasów. Choć trzeba zaznaczyć, że powieść Norwega ma tyle wspólnego z „W poszukiwaniu straconego czasu”, co PRL-owska meblościanka z secesyjną szafą. Też jest książką i są w niej wspomnienia autora, tak jak meblościanka też jest meblem i przechowuje się niej różne rzeczy, nowsze i starsze, potrzebne i zupełnie bezużyteczne. Porównanie do meblościanki nie jest jednak wartościujące, to tylko obrazowe stwierdzenie faktu.

„Moja walka” jest prozą w stanie czystym. Ze świecą szukać tu stylistycznych smaczków, formalnych eksperymentów, symboliki i wyszukanych metafor. Brakuje nawet związków frazeologicznych, choćby takich, jak użyty na początku poprzedniego zdania. Język jest tu prosty jak nasza codzienna mowa, a opisywane wydarzenia są – no właśnie – prozaiczne do bólu. Norweski pisarz nie odgradza się murem od czytelnika, jego pisarstwo ma inkluzywny charakter. To jednak w żaden sposób nie wyróżnia „Mojej walki” na tle współczesnej literatury, nie brakuje przecież na rynku powieści gatunkowych i obyczajowych pisanych komunikatywnym językiem, a sterylną frazą potrafią operować w mistrzowski sposób choćby Michel Houellebecq czy John Maxwell Coetzee.

Idee są nagie

Wartość tej książki tkwi w tym, że jej narrator nie tylko mówi jak my na co dzień, lecz także mówi to, czego nie mamy odwagi powiedzieć, choć bardzo byśmy chcieli. Nie tworzy też fikcyjnego uniwersum, lecz pisze o sobie, rodzinie i znajomych – osobach prawdziwych, zwyczajnych i nadal żyjących. Knausgård ukazuje swoje dotychczasowe życie tak, jak je pamięta, bez upiększeń, krygowania się i głaskania swoich bliskich po głowach, w myśl zasady, że prawda nas wyzwoli. Porusza kwestie zaprzątające ludzkość od wieków, bliskie każdemu z nas, jak śmierć, rodzina, miłość czy konflikt natury i kultury, ale prezentuje je sauté. Sprowadza uniwersalia do ludzkiego wymiaru, ale nie trywializuje ich, nie ucieka w ironię, traktuje je ze śmiertelną powagą. To, że obok ważkich tematów pojawiają się opisy zmiany pieluchy u córki i lista zakupów w sklepie, a rozstaniu z pierwszą żoną autor poświęca mniej miejsca niż pierwszej imprezie w życiu, nie powinno dziwić. Życie nie składa się z samych spektakularnych chwil i podniosłych dyskusji, wręcz przeciwnie – dominuje w nim rutyna. A pamięć płata nam różne figle i rozkłada akcenty w zaskakujący sposób. Często wypieramy lub lekceważymy przełomowe chwile, za to jesteśmy w stanie dokładnie odtworzyć okoliczności pierwszego piwa wypitego ze znajomymi.

Hitchcock powiedział kiedyś, że film to życie z wyciętymi fragmentami nudy, co można odnieść też do innych narracyjnych dzieł sztuki, w tym literatury. Knausgård w swojej książce niczego nie wycina. Znalazł literacki sposób na wylanie z siebie wszystkich nagromadzonych bólów i trosk, a przy okazji stworzył uniwersalny katalizator egzystencjalnych lęków. O tym, jak bardzo uniwersalny, niech świadczy to, że powieść odniosła ogromny sukces rynkowy zarówno w samej Skandynawii (pierwszą część cyklu kupił co dziewiąty dorosły Norweg), jak i w całej Europie, a w Stanach Zjednoczonych na płatne spotkania autorskie ustawiają się długie kolejki.

Słowo nas wyzwoli

Knausgård nie wziął się znikąd. Studiował historię sztuki oraz literaturoznawstwo na Uniwersytecie w Bergen, przez kilka lat był związany z norweskim pismem literackim „Vagant”, pisał eseje i redagował książki. Zanim przystąpił do pracy nad „Moją walką”, wydał dwie powieści, nagradzane i cenione przez krytyków, które jednak nie cieszyły się zbyt dużą popularnością i odeszły w zapomnienie. Gdy zbliżał się do czterdziestki i nieodłącznego w takim momencie kryzysu wieku średniego, jego dni były wypełnione rodzinnymi obowiązkami, wynikającymi z narodzin kolejnych dzieci, troską o finanse, sporadyczne udzielaniem wywiadów oraz spotkaniami autorskimi, i trudno powiedzieć, które z tych zajęć było dla niego najbardziej frustrujące, bo na wszystkie pomstował z równą mocą. Myślał także nad nową książką, zupełnie inną od dotychczasowych.

O powstaniu „Mojej walki” nie zadecydowało żadne wyjątkowe zdarzenie, jest ona raczej efektem narastającego rozgoryczenia i zniechęcenia rolą męża, rodzica dwójki dzieci oraz drugorzędnego literata, a także chęci rozliczenia się ze zmarłym ojcem, od którego wpływu autor nie mógł się uwolnić nawet jako dojrzały mężczyzna. Knausgård, jak przyznaje w wywiadach i wielokrotnie pisze o tym w powieści, miał już dość tego, że przez całe życie ogląda się na innych, walczy o akceptację i dostosowuje do otoczenia, zadając sobie przy tym gwałt. Nie chciał podzielić losu ojca, prowincjonalnego nauczyciela, który pewnego dnia postanowił porzucić dotychczasowe, uwierające go życie, odszedł od rodziny i w izolacji od świata pił na potęgę, co doprowadziło do jego śmieci. Zamiast zatracić się w pijaństwie, Knausgård napisał pierwszą część „Mojej walki”, która pozwoliła mu wreszcie zdjąć hamulce i być w zgodzie ze sobą. Opublikowana w 2009 r. powieść nieoczekiwanie przyniosła mu ogromny sukces czytelniczy i status gwiazdy literatury, w czym zapewne dopomogły pozwy składane przez rodzinę pisarza, której nie spodobało się m.in. ukazanie jego babci jako wariatki i alkoholiczki. Zachęcony powodzeniem w przeciągu trzech lat opublikował kolejnych pięć tomów powieści, która łącznie ma ponad trzy i pół tysiąca stron.

Do rąk polskich czytelników trafiła właśnie część druga. O ile pierwszy tom w dużej mierze ma charakter Bildungsroman i poznajemy w nim chłopięce lata oraz dojrzewanie autora, to w drugim przedstawiany jest już „wiek męski, wiek klęski”, czyli czasy dużo bliższe momentowi pisania. Węzłowa dla pierwszej części jest figura ojca pisarza, jego emocjonalny chłód w stosunku do syna, alkoholizm i śmierć. W drugim tomie następuje odwrócenie ról – teraz autor stał się rodzicem dwójki dzieci i codziennie musi się mierzyć z tą rolą. Nie jest już obserwatorem, lecz sam zaczyna być obserwowany przez dorastające potomstwo. Z Norwegii przeprowadził się do stolicy Szwecji, by uciec przed pierwszą żoną, i próbuje ułożyć sobie życie od nowa. Zamiast śmierci, dominuje tutaj problematyka miłości.

Cierpienia człowieka nowoczesnego

Jak pisał Tołstoj w pierwszym zdaniu „Anny Kareniny”, wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Małżeństwu Knausgårda, będącemu głównym tematem drugiej części „Mojej walki”, daleko do szczęścia i rodzinnego ciepełka. Związek zapatrzonego w siebie sfrustrowanego artysty z Lindą Boström, również pisarką, mającą za sobą próbę samobójczą i leczenie psychiatryczne, nie mógł być usłany różami. Dużo tu płaczu, nieporozumień, awantur i gróźb rozstania. Narrator tkwi w rozkroku między obowiązkami rodzica a artystycznym powołaniem. Cieszy się z narodzin kolejnych dzieci, ale doprowadza go do szału konieczność codziennego zajmowania się nimi w myśl polityki równościowej i partnerskich relacji w związku. Kocha swoją żonę, ale dla realizacji pisarskiego projektu jest gotów ją w każdej chwili zostawić.

Trudno przywoływać tezy wygłaszane przez Knausgårda i poddawać je analizie, gdyż są to na ogół refleksje i obserwacje niezbyt uładzone, tchnące banałem, a momentami wręcz skrajne i obrazoburcze, podobne do tych, które niekiedy kołaczą nam się po głowie, gdy obserwujemy swoje otoczenie. Oprócz utyskiwań na sytuację w małżeństwie, wiele tu lamentów na współczesność. Autorowi nie w smak postępowe idee i systemowe rozwiązania szwedzkiego modelu państwa opiekuńczego, które w zamyśle miały stworzyć sprawiedliwe, oświecone i harmonijnie współegzystujące społeczeństwo, a doprowadziły do jego uniformizacji i zamknięcia. Zdaniem pisarza, „życie nie jest wielkością matematyczną, nie ma żadnej teorii, jest jedynie praktyka”. Knausgård zdecydowanie staje po stronie natury i genów, które państwo i społeczeństwo próbują urabiać według swoich norm, odbierając przy tym jednostce wolność i autentyzm. W tych tyradach przeciwko kulturze jako źródle cierpień pobrzmiewa tradycja rousseauistyczna, a sprzeciw wobec idei to echa antyplatonizmu i irracjonalizmu XIX-wiecznych filozofów życia, jak Dilthey czy Nietzsche, oraz pisarzy, jak Gide i Dostojewski, którego nazwisko pojawia się zresztą w „Mojej walce”. Pisarz nie oszczędza też samego siebie. Jest nadwrażliwy i nadświadomy, dokonuje nieustannej wiwisekcji siebie i osób wokół, nie ma jednak siły, żeby przebić się przez mur ograniczeń i ideologii. Wyrzuca sobie tchórzliwość, niemęskość i brak odwagi cywilnej. Swoje słabości próbuje pokonać poprzez obnażenie ich, a walkę z kulturą prowadzi za pomocą jej własnych środków – pisarza w sobie niszczy, pisząc powieść.

„Moja walka” to kolejny w historii literatury przykład dążenia do realizmu totalnego i bycia tak blisko życia, jak tylko to możliwe, daleki jednak od formalnych eksperymentów modernistów, tęskniących za autentyzmem i prawdą w powieści, a także skrajnie nieliterackiego i czysto informacyjnego „Kronosu” Gombrowicza. Do fascynacji tym polskim pisarzem Knausgård jednak otwarcie się przyznaje w publicznych wypowiedziach – ujęła go pojemna forma autobiograficznych „Dzienników”, łączących eseistyczne ustępy z banałem i drobnostkami codzienności, i sam w podobnej, choć o wiele bardziej anarchistycznej, formule zbudował swoją książkę, którą nazywa powieścią non-fiction.

Choć „Moją walkę” niektórzy odbierają jako potok żółci frustrata, a jeden z amerykańskich krytyków nazwał ją gigantycznym literackim selfie, nie można jej odmówić wyjątkowości. Skoro musimy kłamać i samookłamywać się na co dzień, by jakoś przetrwać w społeczeństwie, to warto docenić, że ktoś pokusił się o próbę maksymalnie szczerego pisania o sobie i najbliższym otoczeniu, a przy okazji stworzył silnie uzależniającą i infekującą prozę, na której kolejne odsłony czeka się z utęsknieniem.

 

Książka:

Karl Ove Knausgård, „Moja walka”, t. 2, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.