Anna Sawicka

Krzysztof Katkowski: Czym jest dla pani Hiszpania?

Anna Sawicka: Hiszpania to dla mnie bardzo szeroki temat, ale najważniejszym jej elementem jest Katalonia. To tam spędziłam najwięcej czasu, tam pracowałam, tam zaczęła się moja przygoda z językiem i kulturą katalońską. To był okres bardzo formujący — nie tylko zawodowo, lecz także osobiście.

Dzięki współpracy mojego rodzimego Uniwersytetu Jagiellońskiego z Uniwersytetem w Barcelonie wyjechałam na wymianę. Pracowałam na filologii słowiańskiej, prowadziłam zajęcia z literatury polskiej, z przekładu, a nawet z historii Słowian. Musiałam się solidnie przygotować, żeby móc potem egzaminować studentów. To były dawne czasy, mało o tym wiedziałam.

Na filologii słowiańskiej najwięcej było rusycystów. Interesowała ich głównie kultura rosyjska — polska raczej marginalnie. Tyle że Katalończyków nazywa się czasami w Hiszpanii złośliwie los polacos.

Dlaczego?

Określenie polacos w odniesieniu do odrębnej tożsamości Katalończyków miało charakter rasistowski, nacjonalistyczny, określało naród, który nie podziela hiszpańskich wartości. Teraz już nie ma charakteru obraźliwego, chyba raczej lekceważący.

A kiedy tak właściwie zaczęła się pani przygoda z językiem katalońskim?

To było dość naturalne i trochę przypadkowe. Przez pewien czas mieszkałam u mojej szefowej z programu, Eleny Vidal. W jej domu gromadzili się różni ludzie – spotkania były towarzyskie, swobodne. Wszyscy rozmawiali po katalońsku, co było bardzo charakterystyczne. W Hiszpanii istnieje taka niepisana zasada: jeśli choć jedna osoba przy stole nie zna katalońskiego, przechodzimy na hiszpański. Ale tam – w tym domu – nikt nie robił takich wyjątków. Jeśli nie znałaś języka, to trudno. Miałam więc przyspieszony kurs osłuchania się z katalońskim w warunkach domowych.

I woli pani kataloński od kastylijskiego?

Kataloński bardziej mi „leży”, chociaż ma w mowie coś dziwnego. Jego cechy, takie jak seplenienie, intonacja, trochę cudzoziemca odpychają. Choć oczywiście nie jest to bariera, jeśli chodzi o tłumaczenia. W tekście pisanym język kataloński jest czytelny, przejrzysty, szczególnie dla kogoś, kto zna inne języki romańskie. Ale mówiony to już inna sprawa. Kataloński jest dla mnie trudniejszy niż kastylijski, ale bardziej naturalny.

Dlaczego zdecydowała się pani na tłumaczenie przede wszystkim z katalońskiego, a nie z hiszpańskiego/kastylijskiego?

Zadziałał chyba przypadek i ludzie, których spotkałam. Kiedy mieszkałam w Barcelonie, miałam kontakt z autorami piszącymi po hiszpańsku, ale moi koledzy z pracy byli gorącymi zwolennikami katalońskiej tożsamości. Zachęcali mnie, by sięgać po teksty katalońskie. Tak zaczęłam je czytać, a potem tłumaczyć. Jednym z moich pierwszych przekładów była sztuka „Łoże” – została wystawiona w Teatrze STU w Krakowie. Byłam z tego bardzo dumna. Ukazała się w 2001 roku w serii „Dramat współczesny”, którą wydawała wtedy Księgarnia Akademicka.

To samo wydawnictwo zainaugurowało później katalońską serię z Barretiną, w której ukazał się na przykład „Bestiariusz” – tłumaczyła go Rozalya Sasor, a ja napisałam wstęp. I choć seria była niszowa, miała znaczenie. Zaczęło się od redakcji, ale potem naturalnie przeszłam do tłumaczeń.

Zajmowała się też pani Santiago Rusiñolem.

To bardzo ciekawa postać. Santiago Rusiñol był wszechstronnym artystą działającym pod koniec XIX i na początku XX wieku – malarzem, rysownikiem, dramaturgiem, powieściopisarzem, poetą i aktywistą kulturalnym. W swoich obrazach podejmował wiele popularnych tematów epoki, jego prace wyróżniają się atmosferą spokoju i lekkiej melancholii. Był gorliwym orędownikiem lokalnej sceny artystycznej i uznawany jest za jednego z czołowych przedstawicieli katalońskiego modernizmu. Przypisuje mu się stworzenie dwóch ważnych miejsc spotkań artystów: Festes Modernistes w Sitges oraz kawiarni Els Quatre Gats w Barcelonie. Pisałam o nim w rozprawie habilitacyjnej, to bardzo bliska mi postać. 

W Polsce niektóre jego teksty wydawało wydawnictwo Sagittarius, które znajduje się bodajże w Wadowicach. Problemem jest to, że te książki nie docierają do obiegu wydawniczego, do księgarń. Niektóre jego eseje, te pisane po kastylijsku, kazały się w 2018 roku w Księgarni Akademickiej w Krakowie. To był projekt, przy którym współpracowałam ze studentami — oni tłumaczyli teksty, które Rusiñol pisał po hiszpańsku dla pisma „La Vanguardia”, mieszkając w Paryżu.

Czyli popularyzowanie literatury katalońskiej od zera? 

To był mój cel: pokazać polskiemu czytelnikowi, że literatura katalońska to coś więcej niż tylko folklor.

I rzeczywiście coś się tu zmieniło – pojawiły się przecież tłumaczenia, książek Jaume Cabrégo czy Mercè Rodoredy w wydawnictwie Marginesy.

Tak, to był duży przełom. Zainteresowałam się tym od samego początku. Poznałam Hannę Mirską-Grudzińską, która współtworzyła wydawnictwo i zachęciła mnie do przetłumaczenia powieści „Wyznaję” Cabrégo. Nie powiedziała mi jednak, jak obszerna jest ta powieść [śmiech]. Ale dałam radę!

Potem tłumaczyłam też między innymi dla Teatru Polskiego w Bydgoszczy, do czytań scenicznych. Nie wszystkie przekłady zostały opublikowane, ale wiele z nich trafiło do baz, były czytane i inscenizowane. Tłumaczyłam też sztuki do antologii „Słowa, rzeczy, imiona” – znalazły się tam moje dwa przekłady.

A potem – już z Marginesami – zaczęła się współpraca bardziej intensywna, już z książkami na rynek masowy. Po „Wyznaję” przyszły kolejne propozycje.

Czemu warto czytać Cabrégo?

Bo to wielka literatura. Zarówno jego powieści, jak i sposób, w jaki mówi o świecie, są niezwykle poruszające. Ostatnio powstał film dokumentalny o nim, „La música de les paraules” [Muzyka słów] – miałam przyjemność wziąć w nim udział. Opowiadałam tam między innymi o moich kontaktach z autorem.

To jest pisarz, który potrafi pięknie mówić o trudnych sprawach, o pamięci, o współczuciu, o historii. Robi to z ogromnym wyczuciem i humorem, a jednocześnie skłania do refleksji. To bardzo mądry człowiek, który czerpie z wielu dziedzin wiedzy. Ma też ogromną wiarę w człowieka – to widać w jego książkach.

Pracowaliście razem?

Nie przy samym tłumaczeniu, ale spotkaliśmy się osobiście, kiedy byłam na stypendium dla tłumaczy w Barcelonie. On i jego żona gościli mnie w swoim domu. Rozmawialiśmy oczywiście o literaturze. Pamiętam, że Margarida, żona Cabrégo, powiedziała mi, gdzie mogę kupić zabawki, które pojawiają się w „Wyznaję”. Okazało się, że Jaume nadal ma je w swoim domu – dokładnie te same modele.

Tłumaczyła pani także Mercè Rodoredę – przede wszystkim „Diamentowy plac”, czyli klasykę europejskiego modernizmu.

Tak, to było nowe tłumaczenie, w końcu z katalońskiego. Pierwsze polskie tłumaczenie zrobiła Zofia Chądzyńska, ale to był przekład z hiszpańskiego, a więc „z drugiej ręki”. Spotkałam się zresztą z pewnymi zarzutami ze strony spadkobierców Zofii Chądzyńskiej. Były tam błędy, także merytoryczne. Na przykład w pewnym miejscu użyła słowa „niebieska kokarda” zamiast właściwego: „niebieski kombinezon”. Nie neguję przy tym oczywiście geniuszu tłumaczeniowego Chądzyńskiej!

Akcja powieści toczy się w Barcelonie w czasach II Republiki Hiszpańskiej oraz wojny domowej. Główna bohaterka, młoda kobieta imieniem Natalia, nazywana przez bliskich Colometa (czyli „Gołąbeczka”), zmaga się z trudami codziennego życia i skomplikowanymi relacjami z dwoma mężczyznami: Quimetem, pierwszym mężem, który ginie na froncie, oraz Antonim, jej drugim partnerem. Książka jest jednocześnie opowieścią o losach jednostki i zapisem życia w Barcelonie w tamtym burzliwym okresie. Później Marginesy opublikowały kolejne dwa przekłady Rodoredy: „Rozbite lustro” [2024], a niedawno ukazał się piękny „Ogród nad brzegiem morza”, w przekładzie moim i Magdaleny Pabisiak, nadal dostępny w księgarniach. 

Na koniec chciałbym zapytać, czy dostrzega pani jakieś podobieństwa między kulturą katalońską a polską? 

Tak, zdecydowanie są podobieństwa. Zwłaszcza w kontekście tożsamości i miejsca języka w życiu społecznym. Katalończycy mają naprawdę bogatą kulturę, historię i literaturę – od średniowiecza po współczesność. A jednocześnie ciągle towarzyszy im pytanie: „czy nasz język jest oficjalny?”, „jakie miejsce zajmujemy w ramach państwa hiszpańskiego?”.

To trochę jak z Polską – też mamy silne poczucie tożsamości narodowej, często w kontekście zagrożeń z zewnątrz. Edward Porębowicz, który trochę tłumaczył z katalońskiego, pisał o tym, że Katalończycy są jak Polacy po rozbiorach. I coś w tym jest – wydaje mi się, że dobrze ich rozumiemy. To są naprawdę wspaniali ludzie i mają czym się szczycić.