19 czerwca 2015 r. w Krakowie odbyła się demonstracja organizowana przez miejscową inicjatywę akademicką Uniwersytet Solidarny i wspierana przez warszawski Uniwersytet Zaangażowany oraz Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej. Pikietowano siedzibę Narodowego Centrum Nauki (NCN), zaś przyniesione przez manifestantów transparenty głosiły m.in. „Nic o nas bez nas”, „Myślenie to praca”. Jednak szczególnie zwracały uwagę hasła takie jak „Preludium do śmierci nauki”, „Przemoc to żyć za 1000 złotych” czy „Za tysiaka i Salomon nie naleje”. Odnosiły się one do niedawnej decyzji Rady NCN w sprawie wynagrodzeń w grantach badawczych – decyzji zupełnie niezrozumiałej i bardzo niepokojącej.
Czytelnikom niezaznajomionym ze światem polskiej nauki warto wyjaśnić, że NCN jest agendą państwową, której naczelnym celem statutowym jest dystrybucja ministerialnych pieniędzy przeznaczonych na projekty naukowe poprzez przyznawanie grantów i stypendiów. Jako taka jest absolutnie kluczowym elementem w systemie finansowania polskiej nauki. Podjęta w marcu 2015 r. decyzja dotyczy kilku programów grantowych, jednak szczególnie bulwersująca wydaje się w odniesieniu do konkursu Preludium, przeznaczonego dla młodych naukowców nieposiadających jeszcze tytułu doktora. W myśl tego postanowienia osoba składająca wniosek o sfinansowanie jej projektu badawczego, od bieżącej edycji programu będzie musiała ograniczyć w kosztorysie swoje miesięczne wynagrodzenie do kwoty 1000 zł brutto – podczas gdy dotychczasowe zalecenia ustalały tę kwotę na maksymalnie 3 tys. zł brutto.
Sensem istnienia Narodowego Centrum Nauki jest – jak mogłoby się wydawać – zapewnienie osobom, których wnioski badawcze zakwalifikowano do finansowania, możliwości spokojnej i pogłębionej pracy naukowej nad wybranym tematem. Spokojnej – czyli zakładającej, że młody pracownik nauki nie będzie musiał szarpać się na wszystkie strony po to, by pogodzić chęć realizacji swojej badawczej pasji z twardą koniecznością zapewnienia sobie takich luksusów jak kąt do spania i wyżywienie. Z takiej perspektywy decyzja Rady NCN zadziwia. Ale jeszcze bardziej szokują przedstawiane przez nią uzasadnienia.
Zaskakująco brzmi stwierdzenie, że „wynagrodzenie w ramach grantu pomyślane jest jedynie jako dodatek do uposażenia – pensji lub stypendium – otrzymywanego w jednostce naukowej i jest związane z dodatkowymi obowiązkami (także administracyjnymi), do których zobowiązuje się młody badacz, otrzymując finansowanie”. Zaskakująco – a wręcz ponuro, gdy zastanowimy się, ilu to polskich doktorantów otrzymuje w macierzystych zakładach czy katedrach jakąkolwiek „pensję”. Oczywiście pewna ich część otrzymuje stypendia, które – przy odpowiedniej komasacji – potrafią osiągnąć całkiem przyzwoitą wysokość. Problem w tym, że dotyczy to również grupy nielicznej (najwyżej ok. 30 proc. na roku doktoranckim), co więcej, nie wszystkie stypendia są dostępne dla osób przedłużających studia. Od razu poczynić tu należy zastrzeżenie: nie, przedłużanie studiów doktoranckich ponad regulaminowe cztery lata nie jest dziś świadectwem bumelanctwa i pięknoduchowskiego nieogarnięcia. To raczej powszechna praktyka wynikająca z konieczności godzenia badań – bardzo praco- i czasochłonnych – ze wstydliwą koniecznością zapewnienia sobie bytu (tak, koszty wynajmu mieszkania i zakupu pożywienia dotyczą również młodych pracowników nauki) w obliczu wspomnianej wyżej kusej kołderki stypendialno-etatowej.
Zastanowić się też należy, jakie światło na to uzasadnienie rzuca fakt, że maksymalna kwota finansowania, które można uzyskać w projekcie rozpisanym na rok, to 50 tys. zł, w projekcie trzyletnim – 150 tys. Sumy te pozostały bez zmian w porównaniu ze stanem sprzed marca 2015 r. W praktyce oznacza to, że doktorantowi – po odliczeniu 20 proc. kosztów pośrednich, czyli przeznaczonych dla jednostki naukowej, w której realizowany będzie grant, a nie dla samego wnioskodawcy – zostaje 40 tys. zł na rok. Jeśli maksymalne wynagrodzenie wynosić ma teraz 12 tys. rocznie, łatwo policzyć, że pozostaje 28 tys. Oczywiście również w humanistyce, gdzie nie ma potrzeby zakupu aparatury itp. znalazłyby się możliwości rozsądnego wydatkowania tych pieniędzy poza wynagrodzeniami. Łatwo jednak wyobrazić sobie sytuację, w której badacz zmuszony będzie raczej szukać sposobów, by takie środki gdzieś „opchnąć”. Nie potrafię znaleźć przekonującej odpowiedzi, dlaczego nie mógłby – w zależności od swoich potrzeb i specyfiki projektu – zapewnić sobie również komfortu pracy poprzez zapewnienie sobie normalnej pensji. Choć to wydawać się może zaskakujące, roztocza z archiwaliów albo papier do spożycia się nie nadają.
Zaryzykować można wręcz stwierdzenie, że pozostawienie w niezmienionej wysokości niebanalnej globalnej kwoty, którą można uzyskać w Preludium zadaje kłam stwierdzeniom NCN, że należy rozpatrywać ten konkurs jedynie w kategoriach dodatku do innych źródeł finansowania. Jeśli oferuje się możliwość uzyskania niemałych środków finansowych – czemu towarzyszy wszędzie słyszalne zawołanie bojowe: piszcie wnioski na granty! granty przyszłością polskiej nauki! – a potem blokuje się możliwość ich wykorzystania, to coś tu jest zdecydowanie nie w porządku.
Tymczasem, jak stwierdza NCN, „uważamy, że zapewnienie wynagrodzenia dla doktoranta jest obowiązkiem jego promotora, który odpowiednie środki finansowe powinien zapewnić w ramach własnego grantu”. Tutaj mamy już do czynienia z ryzykiem zaistnienia błędnego koła. Wspomniane zawołanie bojowe – wraz z blokadą etatów i niedostatkami systemu stypendialnego – każe doktorantom zwracać się do instytucji takich jak NCN w celu uzyskania środków na realizację własnych projektów, które nie zawsze pokrywają się w pełni z zainteresowaniami ich promotorów czy planami budżetowymi macierzystych jednostek. A także na możliwość godnego życia przy tej realizacji. Tymczasem ostatnia decyzja Rady Narodowego Centrum Nauki sprawia, że mogą oni poczuć się zawróceni w pół drogi. Oto mówi im się: przykro nam, musicie wrócić tam, skąd Was do nas przysłano, bo my też nic dla Was nie mamy. Każe liczyć na to, że akurat promotor będzie miał własny grant – i wolę oraz środki, by wszystkich swoich doktorantów w nim zatrudnić. Co może okazać się założeniem wielce ryzykownym. Równie ryzykowne jest założenie, że każdy promotor będzie miał możliwość przykrojenia swojego grantu do zainteresowań badawczych każdego doktoranta. Co zadziwiające, na realizację własnych projektów w sytuacji, gdy większą część tygodnia trzeba będzie poświęcić na pracę w zespole swojego promotora, która nijak ma się do problematyki doktoratu, może zwyczajnie zabraknąć czasu.
Kolejnym zaskakującym fragmentem wyjaśnień NCN jest zapis o tym, że wspomniane wyżej zalecenie o kwocie 3 tys. brutto dla doktoranta nie odnosiło się do sytuacji, w której doktorant jest kierownikiem własnego, jednoosobowego projektu, a jedynie znajduje zatrudnienie w grancie samodzielnego pracownika naukowego. Trudno jednak taką informację znaleźć w dotychczasowych zaleceniach. Narodowe Centrum Nauki tłumaczy dodatkowo, iż przyjęty limit odpowiada średniej wysokości wynagrodzeń w dotychczas rozstrzygniętych konkursach. Bardzo możliwe, że wiele osób faktycznie ograniczało swoje ambicje i potrzeby, dokonując w składanych wnioskach swoistego autodumpingu. Jednak doświadczenie zarówno moje, jak i osób z mojego otoczenia, które uzyskały w ramach NCN finansowanie, mówi coś zupełnie przeciwnego: że doktorant-kierownik projektu mógł do tej pory z powodzeniem uzyskać grant, w kosztorysie którego pozycja „wynagrodzenie” rymowała się ze przywoływanymi zalecaniami. Taka była też – przynajmniej w moim przypadku – praktyka przy konsultowaniu kosztorysu wniosków z Biurem Obsługi Badań UW.
System grantowy w Polsce jest od pewnego czasu zarówno mocno atakowany, jak i z przekonaniem broniony. Tekst niniejszy dotyczy sprawy wycinkowej, nie zamierzam więc zajmować stanowiska, jak powinien wyglądać idealny system finansowania naszej nauki, obecnie często przezywany mianem „grantozy”. Przyjmując, że poruszamy się w takich ramach, jakie nam narzucono, trzeba robić wszystko, by były one jak najbardziej przyjazne. Szczególnie tym, którzy w akademickim łańcuchu pokarmowym są najsłabsi, którzy dopiero wybijają się na niepodległość na tym polu – czyli młodym adresatom konkursu Preludium. Uzyskanie grantu w tym programie nie jest sprawą łatwą – finansowanie otrzymuje poniżej 20 proc. wniosków, wiele osób próbuje więc aplikować dwa, a nawet trzy razy. Wydawałoby się zatem, że skoro już opieramy się na takim systemie i skoro Preludium jest właściwie jedynym tak wszechstronnym, przeznaczonym zarówno dla reprezentantów nauk ścisłych, jak i humanistycznych programem – to wypadałoby zapewnić chociaż jego beneficjentom dobry punkt startu do dalszej kariery.
Podczas jednej z nieudanych prób uzyskania tego grantu spotkałem się w recenzji anonimowego eksperta z pytaniem, na co zamierzam przeznaczyć tyle pieniędzy. Bo przecież chyba nie na wynagrodzenie! Do dziś zdumiewa mnie ten przejaw niezrozumienia faktu, iż doktorant nie jest fenomenem złożonym z czystej pneumy, żywiącym się promieniami słońca.
Po kilku miesiącach, w ostatniej „szczęśliwej” edycji Preludium, odniosłem sukces. Można powiedzieć – prześlizgnąłem się pod ostrzem. Gdyby się to nie udało, bardzo możliwe, że musiałbym gruntownie zweryfikować założenie, że mój doktorat – wymagający całodziennej pracy w archiwach – w ogóle dam radę napisać. Ten tekst jest przejawem niepokoju o los tych, którzy takiego szczęścia nie mieli i którzy swoje wnioski składają teraz nierzadko z poczuciem „po co to?”. Szkoda, że przytoczona przeze mnie wyżej anonimowa opinia recenzenta pobrzmiewa teraz podobnym tonem, co oficjalny głos instytucji.