Z zapowiedzi Andrzeja Dudy wynika, że w polityce wewnętrznej stawia przed sobą dwa główne zadania. Po pierwsze, chce dążyć do większego pokoju społecznego i zasypywania podziałów między zantagonizowanymi grupami. Po drugie, zależy mu na wzmocnieniu poczucia wspólnotowości, co miałoby się przejawiać większym skupieniem wokół symboli związanych z polskością i katolicyzmem. Tych dwóch celów nie da się osiągnąć łącznie.
Polityka miłości 2.0
Po zwycięskich wyborach parlamentarnych w 2007 r. Donald Tusk powiedział, że miłość jest ważniejsza od władzy. Jakkolwiek praktyka jego rządów mogłaby tej tezie przeczyć, sama potrzeba jej postawienia mówiła o polskiej polityce coś ważnego i wciąż aktualnego. Przez większość z ponad 25 lat III RP głównym zmartwieniem owej polityki była stojąca na drodze do społecznej jedni niemożliwość przekroczenia takiej czy innej pozapolitycznej – moralnej lub historycznej – bariery.
To właściwie zdumiewające, że akurat w Polsce, która odznacza się na tle Europy niezwykłą spoistością kulturową, naczelnym tematem polityki jest nieustannie poszukiwanie jedności. W chrześcijańskim kraju bez napięć etnicznych, zamieszek ulicznych, a nawet poważnych strajków, podstawowym problemem czołowych polityków staje się doprowadzenie do jeszcze głębszego porozumienia, tak jakby z owego połączenia dwóch rozdzielonych niegdyś połówek miała płynąć jakaś tajemnicza moc – oto platońska polityka miłości w wersji dla partyjnych liderów.
Tymczasem większą jedność, niż tę znaną w polskim społeczeństwie, trudno sobie we współczesnym świecie wyobrazić. Skoro jednak zaczyna się ono w coraz większym stopniu różnicować, to potrzebujemy czegoś dokładnie odwrotnego niż nawoływania do zgody ze strony Komorowskiego i Dudy – potrzebujemy większego pola dla różnic, które nie będą traktowane jako wykluczające z obywatelstwa.
Polityka miłości nie może w dzisiejszych warunkach polegać na tym, że wszyscy wspólnie skupią się na adorowaniu czegoś abstrakcyjnego i zewnętrznego, co nadaje znaczenie ich zbiorowemu życiu – wszystko jedno, czy będzie to Bóg, pieniądz czy polskość. Skupianie się w polityce wokół plemiennych totemów przede wszystkim faworyzuje frakcję wybierającą totemy i skutkuje wykluczeniem ludzi nie podzielających naszej wiary, wierzących inaczej lub nie równie mocno, z którymi przecież, niezależnie od jakiejś centralnej różnicy, stać by nas było na porozumienie. Wzrost solidarności między ludźmi polegać powinien raczej na tym, by – jak pisał w jednym z esejów Richard Rorty – różne ich grupy „zszyć z pomocą tysiąca małych szwów, przywoływać tysiąc małych podobieństw łączących ich członków”.
Schody do nieba
Tymczasem zarówno Andrzej Duda, jak i Bronisław Komorowski są politykami ze świata, którego już nie ma. Skupieni na patriotycznych symbolach, głęboko przywiązani do historii, religijnych rytuałów, nieosiągalnej idei wspólnotowego ładu, w niewielkim stopniu interesują się współczesnymi procesami społecznymi i gospodarczymi. Są w zbyt dużym stopniu politycznymi romantykami, stawiają czar poetyckich abstrakcji nad krytyczną analizą zinstytucjonalizowanych praktyk społecznych. W tej perspektywie różnica między nimi jest niewielka. Andrzej Duda mógłby się swobodnie podpisać pod hasłem wyborczym Bronisława Komorowskiego „Zgoda i bezpieczeństwo”. Nowy prezydent wygrywa przy tym ze swoim rywalem skalą łagodności, pogody ducha oraz iście niebiańskiego spokoju.
Z perspektywy licznych przedstawicieli prawicy sprawa wygląda jednak inaczej. Andrzej Duda chwytający hostię, śpiewający religijne pieśni i niewstydzący się swojego katolicyzmu (tak jakby Bronisław Komorowski się go wstydził) jest dla wielu symbolem nadziei na uwolnienie Polaków z wrogiego jarzma zachodniego nihilizmu i poprawności politycznej.
Problem w tym, że choć postulat dążenia do zgody brzmi szlachetnie – i w praktyce niełatwo mu się przeciwstawiać – sposób jego wykonania może prowadzić do skutków całkowicie odwrotnych niż zamierzone. Symboliczne dowartościowanie jednych praktyk utrudnia podobne dowartościowanie innych. Polskość i religia mają w zwyczajach naszego społeczeństwa bardzo mocną pozycję i trudno powiedzieć, w jaki sposób wzmocnienie symboli z nimi związanych miałoby w istniejących warunkach pomóc w budowie doskonalszej wspólnoty. Zamiast tego w sferze symbolicznej potrzebujemy na przykład dowartościowania pozycji społecznej kobiet, co nie było przesadnym zmartwieniem ani Bronisława Komorowskiego, ani nie zaprząta głowy Andrzejowi Dudzie.
Co więcej, jeżeli Dudę – jak czyni to znaczna część prawicy – rzeczywiście można poważnie traktować jak wybawiciela Polaków spod obcego ucisku ideologicznego, którego miejscowym rezydentem była poprzednia władza, to znaczy, że o żadnej praktycznej zgodzie nie może być mowy. Jeżeli jedna ze stron określana jest jako zagrażająca dalszemu istnieniu wspólnoty, to z oczywistych powodów nie można jej traktować jako równoprawnego uczestnika sporu. Na spór nie ma tu miejsca w ogóle, a jedyna szansa na jedność polega na nierealistycznym postulacie powszechnego przystąpienia do zwolenników (wyznawców) nowego prezydenta. W innym razie obóz wroga wypada poza obręb politycznych negocjacji i podlega izolacji – trudno serio robić interesy ze zdrajcą. Pragnienie miłości może być więc i szczere, ale starczy jej tylko dla wybranych.
Miasto polityki
Jeżeli więc polska polityka w najbliższych latach ma nie być zagarnięta przez dalsze spory symboliczne, z których w dłuższej perspektywie i tak nie wyniknie nic konstruktywnego, trzeba przyjąć otwartą postawę Andrzeja Dudy na inne środowiska za dobrą monetę i podejmować próby wywierania wpływu na jego działania na polu polityki społecznej i ekonomii poprzez możliwie bliską współpracę.
Jan Rokita może mieć rację, gdy mówi w „Kulturze Liberalnej”, że z punktu widzenia naszych uwarunkowań konstytucyjnych dobra prezydentura to taka, która nie zajmuje się bieżącymi sprawami rządzenia, ale kwestiami czysto symbolicznymi. Problem w tym, że w polskich warunkach taka postawa nie będzie w praktyce oznaczać czysto ceremonialnych gestów, w których przejawia się polityczna natura wspólnoty, ale walkę na śmierć i życie o najwyższe wartości. W aktualnym kontekście prezydentura skupiona na kwestiach symbolicznych musi ostatecznie odwoływać się do zanurzonej w historii i tradycji niepodległościowej walki o duszę narodu prowadzonej na wyniszczenie, w której wszyscy gotowi są na każde poświęcenie, ale której nikt nie będzie w stanie wygrać. Wątpliwe, by akurat wywodzący się z PiS Andrzej Duda potrafił i mógł uciec od takiej walki w stronę poszukiwania nieromantycznego i niewzniosłego, politycznego modus vivendi.
W dodatku w sytuacji, gdy liberałów ani lewicy nie ma i być może nie będzie przez najbliższe lata w sejmie, wykorzystywanie możliwych napięć na styku różnych ośrodków władzy wydaje się jedynym wymiernym sposobem na wywieranie wpływu na politykę. Z perspektywy potrzeby mozolnej przebudowy państwa należy więc życzyć sobie, by Andrzej Duda chciał o sprawach instytucji mówić jak najwięcej. Będzie to równie istotne w wypadku jesiennego zwycięstwa PiS w wyborach parlamentarnych – współpraca z Dudą może być jedyną szansą na to, by całkowicie nie oddać pola prawicy. Równocześnie może być realnym znakiem umiejętności przekraczania politycznych granic.