Polska, rok 2015, wiosna – Andrzej Duda, do niedawna zupełnie nieznany kandydat Prawa i Sprawiedliwości, zostaje Prezydentem RP, deklasując dotychczasowego prezydenta, Bronisława Komorowskiego, który na kilka miesięcy przed wyborami cieszył się rekordowo wysokim zaufaniem rodaków. Polska, rok 2015, lato – kampania parlamentarna nabiera tempa, a najważniejszym tematem kampanii staje się kwestia przyjęcia uchodźców. W stanowiskach PiS i PO daje się zauważyć różnicę, ale nie jest ona dramatyczna. Postawa PO jest nieco bardziej zniuansowana w niechętnym stosunku do przyjęcia uchodźców niż PiS. Zasadniczo jednak główny temat kampanii nie sprzyja budowaniu wyraźnych osi podziału pomiędzy najważniejszymi ugrupowaniami politycznymi. Także walcząca o przekroczenie progu Zjednoczona Lewica, skupiająca do niedawna poważnie skłóconych członków SLD i Twojego Ruchu, głosem Leszka Millera odżegnuje się od przyjęcia uchodźców i w swojej argumentacji nie różni się znacząco od polityków PiS. Nowoczesna, nowe ugrupowanie pod przywództwem ekonomisty Ryszarda Petru, licząc na głosy liberalnego elektoratu, stara się zachować „racjonalność” w tej kwestii i zadaje rzeczowe pytania.

Rok temu ten paragraf, streszczający obecną sytuację polityczną w Polsce, zaliczałby się do bardzo niewiarygodnego political fiction, jednak po latach zastoju w dyskursie na scenie politycznej obecny rok jest niewątpliwie rokiem „przyspieszenia” [1]. To co niewyobrażalne, staje się rzeczywiste, a to co rzeczywiste – jest niewyobrażalne. Jak to się stało, że kwestia, która właściwie Polski nie dotyczy, staje się tematem codziennych rozmów, emocji, demonstracji i protestów? Jak to się stało, że politycy zapomnieli o takich tematach jak in vitro, aborcja, kara śmierci, umowy śmieciowe, prywatyzacja – nie wspominając choćby o Kompanii Węglowej? Oczywiście te tematy pojawiały się w kampanii – ale żaden z nich nie wybrzmiał tak mocno jak spór o to, czy Polska angażować ma się w pomoc wobec – zależnie od narracji – „ludzi potrzebujących pomocy” lub „niebezpiecznych islamistów”.

Odsetek zarejestrowanych imigrantów w Polsce oscyluje w granicach 0,3 proc. i należy do najniższych spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Liczba imigrantów obecnie żyjących w Polsce to ok. 100 tys. osób, liczba nowych przybyszy, o przyjęciu której mówimy, to góra 13 tys. Patrząc na te liczby, trudno jest uwierzyć, że dyskusja na temat imigrantów odzwierciedla realne problemy, z którymi jako społeczeństwu przyszło nam się zmierzyć. Przyjęcie kilkunastu tysięcy uchodźców jest organizacyjnie jak najbardziej możliwe. Nie ma chyba ani jednej osoby, ani jednego polityka, który by z tym stwierdzeniem się nie zgodził. O sprzeciwie wobec takiej decyzji nie decyduje jednak nasz brak możliwości udzielenia im pomocy, ale odwoływanie się do emocjonalnych reakcji społeczeństwa. I tutaj sięgamy do kwestii zasadniczej: co o klasie politycznej, co o społeczeństwie polskim mówi obecny kryzys związany z (nie)przyjmowaniem uchodźców?

Jak pokazują sondaże, Polacy są podzieleni prawie dokładnie na pół w kwestii zgody na przyjęcie uchodźców – 53 proc. jest za, 44 proc. jest przeciw, pozostali nie mają jednoznacznej opinii. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że te „połowy” mają inną wagę głosu w dyskusji publicznej. Na pierwszy plan wybijają się komunikaty przewidujące upadek Polski w wyniku zalewu imigrantów z Bliskiego Wschodu. „Super Express” ostrzega na swojej okładce przed „90 tysiącami Arabów zalewającymi Polskę”, a tygodnik „wSieci” umieszcza na okładce islamskich bojowników szturmujących polski słup graniczny na wzór niemieckiej armii w roku 1939. Stosunek Polaków do uchodźców zapamiętamy ze zdjęć z protestów zorganizowanych przeciwko przyjęciu obcokrajowców – obcięty świński łeb z hasłem: „islamskie świnie czekamy i łby poobcinamy”, zostanie symbolem tych wydarzeń. Ten stan emocjonalny można określić jako bardzo bliski histerii.

Czego boją się Polacy w związku z potencjalnym napływem uchodźców? Na pierwszy plan wybija się obawa o utrzymanie naszej kulturowej tożsamości. Blisko 70 proc. respondentów boi się konfliktów na tle religijnym i obyczajowym. W dalszej kolejności Polacy obawiają się wzrostu przestępczości, a tym lękom towarzyszy lęk przed zamachami terrorystycznymi. Nasze obawy przybrały bardzo konkretny kształt: Polacy są przeciwko przyjęciu uchodźców przede wszystkim dlatego, że są oni muzułmanami i/lub Arabami, a współczesne media są pełne obrazów barbarzyńskich muzułmanów/Arabów. Widzimy, jak ścinają głowy białym ludziom, jak gwałcą kobiety, widzimy, jak arabskie dzieci rzucają kamieniami i podpalają samochody. Łatwo jest nasycić polskie lęki tymi obrazami i na gruncie ich odrzucenia budować poczucie wspólnoty i siły. Wiemy, kto jest wrogiem, a kto jest „nasz”.

Stosunek Polaków do uchodźców zapamiętamy ze zdjęć z protestów przeciwko przyjęciu obcokrajowców – obcięty świński łeb z hasłem: „islamskie świnie czekamy i łby poobcinamy”, zostanie symbolem tych wydarzeń. | Paweł Ciacek

Nie po raz pierwszy w historii „obcy” służy społeczeństwu do kształtowania poczucia wspólnotowości, nie po raz pierwszy w historii lęk przed obcym pomaga w krystalizacji lęków o naturze bardziej egzystencjalnej. Nie jest przypadkiem, że reakcja polskiego społeczeństwa na przyjęcie uchodźców z Czeczenii była diametralnie inna od tego, co przeżywamy dzisiaj. Stosunkowo dobremu rozwojowi gospodarczemu nie towarzyszy bowiem pogłębianie poczucia bezpieczeństwa. Polacy w sensie materialnym w ciągu ostatnich dekad bardzo awansowali, ale czy jest to rozwój trwały? Ostatnie 25 lat w Europie odznaczało się także stosunkowo stabilną sytuacją polityczną, lecz czasy stabilizacji europejskiej mamy już także za sobą. Uczucie braku pewności, co przyniesie nam jutro, rodzi lęk. Jego uzewnętrznieniem jest reakcja na kryzys uchodźców.

Z perspektywy polityków nieistniejący problem uchodźców w fenomenalny sposób dodał ognia wolno toczącej się kampanii wyborczej. Przykrył starcie dwóch „żelaznych dam” – obecnej pani premier i kandydatki na jej następczynię – próbę budowania nowej, odświeżonej lewicy czy powstawanie partii zrzeszającej sympatyków liberalnego centrum. Wielka szkoda, że uchodźcy stali się przedmiotem kampanijnej rozgrywki, a nie okazją do udowodnienia, że politycy potrafią myśleć w kategoriach interesu państwa. Odwagi bowiem wymagałoby pokazanie problemu w jego rzeczywistej skali i wzięcie odpowiedzialności za przekonanie społeczeństwa do wykonania gestu europejskiej i ludzkiej solidarności. Politycznej dalekowzroczności wymagałoby zajęcie się kwestią przygotowania polityki imigracyjnej, tak koniecznej do dalszego rozwoju kraju.

O to mam pretensję do polskiej klasy politycznej. Całej. O różnicach w stosunku do uchodźców można by rozmawiać inaczej – i mam nadzieję, że takie rozmowy w gabinetach się odbywają. Publicznie jednak zrobiliśmy sobie dużą krzywdę – zamiast pokazać siłę i czujność, okazaliśmy histerię i słabość. Bilans kryzysu uchodźczego to pobudzenie w Polsce lęków narodowych, utrudniające w perspektywie przyjmowanie przybyszy już nie tylko z krajów Bliskiego czy Dalekiego Wschodu, ale z bliższej nam kulturowo Europy Wschodniej. Na arenie zewnętrznej tracimy wiarygodność jako naród, dla którego solidarność jest fundamentalną wartością, wzmacniamy za to wizerunek Polaków jako ksenofobów.

Dla jasności dodam, że jestem za prowadzeniem przemyślanej polityki imigracyjnej, a nie za otwarciem granic. Obecny sposób radzenia sobie z kryzysem skutecznie zamyka jednak granice Polski, a być może i ogólnie – granice wewnątrz Europy. Czy chcieliśmy takiej Polski i czy takiej Europy? Jeśli tak, zbliża się dzień, kiedy „będziemy mieć w Warszawie Budapeszt”.

Przypisy:

[1] „Przyspieszenie” – ulubiony zwrot obecnego środowiska PiS za czasów istnienia Porozumienia Centrum.