11 listopada można defilować w Warszawie od Piłsudskiego na placu do Piłsudskiego przy Belwederze – fetując po drodze Dmowskiego i Witosa. Tymczasem Ignacego Daszyńskiego na tym szlaku ciągle brak, pomimo szumnie zapowiadanych w ostatnich latach inicjatyw budowy jego pomnika. Tym samym nie ma w przestrzeni publicznej miejsca dla tradycji niepodległościowej lewicy.
I nie w tym rzecz, by do dwóch polskich trumien – Dmowskiego i Piłsudskiego – dokładać trzecią i odgrzewać zaprzeszłe spory, lecz by zadbać o pluralizm pamięci. By zbiorowej wyobraźni historycznej przywrócić postać polityka, który może najlepiej spośród wyżej wymienionych pasuje do warunków liberalnej demokracji i który – mimo przynależności do Polskiej Partii Socjalistycznej – mógłby się sprawdzić w roli ideowego patrona liberałów, nie tylko lewicy. Tej ostatniej zresztą nie najlepiej wychodziła do tej pory promocja jego imienia. Założony w 2011 r. think thank związany z SLD – Centrum im. I. Daszyńskiego – ograniczył chyba swą działalność do publikowania postów na Facebooku. Nie ma się zresztą czemu dziwić – trudno kontynuować tradycję, której nie było się spadkobiercą. Nadzieję za to może budzić odwoływanie się do tej postaci przez Partię Razem, która ostatnio opublikowała swoje stanowisko w sprawie polskiej historii.[ http://partiarazem.pl/2015/11/partia-razem-o-polskiej-historii/]
Jednak Ignacy Daszyński to nie tylko ikona przedwojennej lewicy – „car socjalizmu” w zaborze austriackim, a później przywódca Polskiej Partii Socjalistycznej w niepodległej Polsce. To także wytrawny i pragmatyczny polityk o długoletnim doświadczeniu parlamentarnym, który potrafił wykroczyć poza partykularny interes partyjny i narodowy. Urodzony na Podolu, dobrze znał skomplikowane stosunki narodowościowe w Galicji, szanował rodzący się ukraiński ruch narodowy i doceniał jego wkład w postęp społeczny i rozwój cywilizacyjny tamtych terenów – dlatego odbudowę Polski widział w granicach etnicznych, a nie przedrozbiorowych.
W 1918 r. zrzekł się misji tworzenia rządu, by ułatwić porozumienie lewicy niepodległościowej z obozem narodowym, a w 1922 r., po zabójstwie Gabriela Narutowicza, sprzeciwił się planom socjalistycznego zamachu wymierzonego w prawicę. Pomimo długoletniej przyjaźni z Piłsudskim i początkowego poparcia dla dokonanego przez niego przewrotu, szybko zrewidował swój stosunek do Marszałka i sanacji, by stać się głównym obrońcą zasad demokratycznych i systemu parlamentarnego w II RP. „Pod bagnetami, karabinami i szablami Izby Ustawodawczej nie otworzę!” – miał powiedzieć jako marszałek sejmu do Piłsudskiego, gdy ten chciał wprowadzić na salę obrad uzbrojonych oficerów [1].
Upamiętnienie Daszyńskiego to także przywrócenie pamięci pierwszego suwerennego rządu, który pretendował do objęcia swym zasięgiem ziem trzech zaborów, i docenienie wkładu socjalistów w budowę nowoczesnego polskiego państwa. Proklamowany w nocy z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie rząd ludowy na czele z Daszyńskim zapowiadał m.in. wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn i kobiet, ośmiogodzinny dzień pracy, reformę rolną, ubezpieczenia społeczne oraz powszechną, bezpłatną i świecką edukację. Czyli wszystko to, co złożyć się miało na model państwa opiekuńczego i wokół czego na Zachodzie Europy wypracowano w XX w. polityczny i społeczny konsensus.
I choć rząd lubelski trwał krótko i nigdy właściwie nie rządził, to jego postępowy program w dużej mierze został zrealizowany. Odrodzona Polska została republiką, a nie monarchią (choć w pewnych kręgach taki wariant był rozważany), wprowadzono powszechne prawo wyborcze, a reprezentacja polityczna miała być wyłoniona w oparciu o pięcioprzymiotnikowe wybory. Podstawowe prawa socjalne udało się natomiast socjalistom przeforsować w pierwszych latach niepodległości. Historia rządu lubelskiego i powołanego na jego bazie gabinetu Jędrzeja Moraczewskiego przypomina, że to socjaldemokracja umożliwiła – by posłużyć się sformułowaniem Isaiaha Berlina – przyzwoite życie.
Współczesne ugrupowania, którym zależy na „jakości życia” i „ciepłej wodzie w kranie”, nie szukają jednak swoich patronów, stronią często od sfery symboli i polityki pamięci, pozostawiając ten obszar prawicy. „Utajona modernizacja”, o której mówi Bartłomiej Sienkiewicz w ostatnim wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”, za sprawą dyskusji nad problemami codziennymi ma aktywizować i angażować politycznie obywateli. Nie daje jednak żadnego kontekstu ideowego i nie wskazuje wartości, do których można byłoby się odwołać w życiu społecznym.
A jak widać, 11 listopada mógłby być doskonałą okazją do przypomnienia, że fetowana tego dnia polskość ma odcień nie tylko katolicko-narodowy. Pod hasłem niepodległości mieści się znacznie więcej niż wpisane w historyczny kontekst prawo do samostanowienia narodów i suwerenność państwowa. Polska niepodległość miała bowiem ogromny ładunek emancypacji społecznej i jednostkowej. W tym sensie dorobek PPS może być inspiracją nie tylko dla współczesnej młodej lewicy, lecz także dla środowisk liberalnych.
Dobrze, gdyby w spadku po II RP pozostały w zbiorowej świadomości nie tylko nacjonalistyczne hasła obnoszone przez kolejny Marsz Niepodległości i ideologia państwowa, tożsama z postacią Marszałka Piłsudskiego, lecz także dorobek polskich socjalistów, którzy w 1918 r. chcieli zapewnić obywatelom – niezależnie od płci, pochodzenia i wyznania – wolność i równość. Na bardziej pluralistycznej pamięci, która dopuszczałaby do głosu różne narracje historyczne i tradycje, łatwiej budować inkluzywną wspólnotę, w której każdy obywatel czułby się u siebie.
Przypomnienie sylwetki pierwszego premiera Niepodległej pomogłoby zrealizować ideał pierwszego premiera wolnej Polski, Tadeusza Mazowieckiego, który mówił: „Patriotyzm nie może być zamknięty, zaściankowy. Patriotyzm musi być otwarty, gotowy do współdziałania z innymi”.
Przypis:
[1] Andrzej Garlicki, „Piękne lata trzydzieste”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 73.