Wydawałoby się, że organizacje takie jak Ku Klux Klan są tak bardzo skompromitowane nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i na całym świecie, że niechlubny rozdział, który zapisały na kartach historii, już dawno został zamknięty. Ale jak pisze w swojej nowej książce Katarzyna Surmiak-Domańska, klany wciąż istnieją i przyjąwszy formę nieco bardziej ucywilizowaną, bo korporacyjną, mają się dobrze. Nie chcą już pamiętać o brutalnych linczach, których były inspiratorami. Oficjalnie wolałyby mieć wizerunek organizacji intelektualnych, kulturalnych, nowoczesnych. Ideowych.
Mimo wszystko przyznanie się w USA do bycia klansmenem nierzadko rodzi kłopoty. Można zostać wyrzuconym z pracy, a w najlepszym wypadku – mieć towarzyskie nieprzyjemności. Dlatego większość mieszkańców południowych stanów, nawet jeśli nieformalnie sympatyzuje z Klanem, i tak się do tego nie przyzna. Natomiast u nas z ksenofobią, homofobią i rasizmem nie ma problemu. Można z nimi wejść do polskiego parlamentu, czego przykładem jest obecność w Sejmie pięciu posłów Ruchu Narodowego i pięciorga jego sympatyków.
Nie trzeba zapoznawać się z deklaracją ideową i z postulatami programowymi tej partii, by wiedzieć, że Inność jest jej do istnienia koniecznie potrzebna. Inność to zagrożenie, którego składową są niechrześcijanie, nie-Polacy, osoby nieheteroseksualne. To właśnie przez Innego muszą istnieć ta i podobne do niej organizacje, które martwią się o domniemany monolit wyznaniowy, narodowy i seksualny.
W dyskursie narodowo-katolickim największym zagrożeniem jest wróg rodziny, która jest w nim rozumiana dość życzeniowo, bo bez odniesienia do rzeczywistości – jako małżeństwo mężczyzny i kobiety. Wrogiem rodziny będą wszyscy niemieszczący się w tej wąskiej normie, zwłaszcza ludzie LGBT, którzy w przeciwieństwie do heteroseksualistów żyjących bez ślubu, nie mają wedle tego wykluczającego dyskursu potencjału założenia rodziny. Kolejnym jej wrogiem, bo ileż można straszyć tym samym, są gender studies lub cokolwiek innego, co może kryć się za nowo powstałymi terminami „ideologia gender” i „genderyzm”. Oba zresztą już na poziomie słowotwórczym są stygmatyzowane jako te, które konotują totalitaryzm. Na prawicowo-katolickich portalach jeszcze do niedawna największą obsesją były przecież homoseksualizm i gender.
Ale wczorajsi wrogowie na razie mogą spać spokojnie. Dziś należy bać się Innego z Południa, który jest wrogiem potężniejszym niż dotychczasowi. Ten Inny, by dostatecznie przerażać, powinien być rewersem nas samych. Uchodźca? Raczej nie, niepotrzebnie wzbudzałby humanitarne odruchy. Imigrant ekonomiczny? Pasuje. Najlepiej nielegalny, bo i Polakom zdarza się emigrować. Nie może być muzułmaninem, lecz najlepiej islamistą. Będzie to raczej mężczyzna niż kobieta, bo mężczyzna nie ucieka, tylko walczy o ojczyznę do końca, więc o imigrancie ryzykującym życie na łodzi zamiast w partyzantce będzie można powiedzieć dodatkowo, że jest pozbawiony honoru. Koniecznie ma ulegać instynktom; musi gwałcić, bo wówczas będzie zagrażał polskim kobietom i dzieciom, a słabych należy przecież bronić przed żywiołem. Powinien mieć smartfona, bo uczieczka z kraju, gdzie działa telefonia komórkowa, jest nieuzasadniona. Jednocześnie powinien przenosić pasożyty i rozsiewać choroby, będzie wtedy stanowił zagrożenie epidemiologiczne, do którego nie możemy przecież dopuścić.
Tylko jednego nie powinien. Nie powinien się tu pojawiać. I choć muzułmanów w Polsce jest na razie tyle, co kot napłakał, i choć nie zanosi się na to, by miałoby ich być najbliższym czasie więcej, środowiska narodowe i radykalnie katolickie coraz sprawniej posługują się retoryką strachu.
Jak to możliwe, że pomimo Holokaustu, który zostawił trwały ślad w świadomości europejskiej, a także pomimo pogromów ludności żydowskiej, które położyły się cieniem na micie kryształowego Polaka-ofiary, w Polsce, w której Żydów jest jak na lekarstwo, mają miejsce tak brutalne przejawy antysemityzmu, jak niedawno we Wrocławiu? Przez marginalizowanie ludzkiego wymiaru sytuacji uchodźców, przez podsycanie nastrojów ksenofobicznych i rasistowskich oraz przez budowanie atmosfery zagrożenia, narosły emocje społeczne, które musiały w końcu znaleźć ujście w brutalnym akcie. Na wrocławskim rynku spalono kukłę o wyglądzie człowieka, a były współpracownik Pawła Kukiza, Piotr Rybak, bez pośpiechu podlewał ją chwilę wcześniej podpałką. Wszystko to podczas legalnego zgromadzenia, na oczach widowni nagrywającej zdarzenie telefonami.
I choć samosąd przeprowadzony na kukle reprezentującej mniejszość, która jest ledwie promilem polskiej populacji, może wydawać się groteskowy, to należy pamiętać, że od przemocy na symbolu do przemocy na człowieku dzieli nas w tej chwili wyłącznie zmiana przedmiotu przemocy. Czy środowiska narodowe chcą kraju, który samosądem stoi i za którym nie tęsknią już nawet klansmeni?