1.

Spróbujmy jednak najpierw znaleźć przynajmniej przesłanki do odpowiedzi na to zadane niewłaściwie pytanie. Spróbujmy uznać, że postawiona na początku lat 30. ubiegłego stulecia przez Czesława Miłosza – przerażonego tym, jak wielu studentów wileńskiego uniwersytetu popiera endecję, a jak niewielu lewicę – teza, jakoby polska młodzież z natury była prawicowa, nie ma nic do rzeczy. Spróbujmy wyrzucić z pamięci robiące zawrotną karierę w sieci filmiki z manifestacji KOD-u, na których sympatyczne starsze panie podskakują, skandując szumne hasła w obronie wolności internetu. Spróbujmy pomyśleć, że ci abstrakcyjni „młodzi”, definiowani tylko na poziomie tego, kiedy się urodzili – nigdy ich nie widzieli i nie zareagowali na nie tak, jak autor tych słów, czyli salwą nieposkromionego śmiechu.

Znajdziemy te przesłanki w dyskursie uprawianym po wyborach prezydenckich i zaraz przed parlamentarnymi przez luminarzy środowiska zwanego przez prawicę na wyrost „obozem liberalno-lewicowym”. Przypomnę: kiedy z pierwszych sondaży 8 maja wynikło, że Andrzej Duda nieznacznie wygrał z Bronisławem Komorowskim, Adam Michnik stwierdził: „Nie oddamy Polski gówniarzom”. Po drugiej turze dodał: zwycięstwo Dudy to początek „aksamitnej drogi do dyktatury”. Jarosław Kuźniar – podówczas jeszcze prowadzący poranne pasmo informacyjne w TVN24 – powiedział, że prezydenta wybrało pokolenie „żal.pl”. Minęło kilka miesięcy, zbliżały się wybory parlamentarne, „Wyborcza” zrobiła więc wywiad z Tomaszem Lisem, w którym naczelny „Newsweeka” apelował, by „nie oddawać im Polski”.

Jak określić taki rodzaj dyskursu? Jako „dzielący”? Też, ale to nie jest najważniejsze. Dzielący jest też dyskurs PiS-u i jego frontu medialnego – pytanie jednak, na jakiej zasadzie dzielący. O ile w przypadku PiS-u z przyległościami, jak sądzę, podział ogniskuje się wokół kryteriów narodowych, o tyle w przypadku stronnictwa „liberalnego”, którego emanacją jest KOD, kluczowe jest inne kryterium: racjonalność.

Dyskurs uprawiany przez Michnika, Lisa i Kuźniara przeniknięty jest poczuciem, że ci, którzy się nim posługują, mają prawo definiować, co jest racjonalne, a co nie. To pozostałość wskazywanego dawno temu przez Józefa Chałasińskiego postszlacheckiego rodowodu polskiej inteligencji, poczuwającej się do misji, by chama ucywilizować: nauczyć go pewnych pojęć, co do których panuje, by użyć terminu Alasdaire’a MacIntyre’a, konkluzywne rozstrzygnięcie, dokonane, rzecz jasna, przez dawnego pana, a nie przez dawnego (i póki się nie ucywilizuje – obecnego) chama.

W ostatniej dekadzie dyskurs ów wzbogacił się o pewną istotną cechę: partykularyzm. Już furda z tym, że dawny pan rozstrzygnął, co jest racjonalne, a co nie. Gdyby jego rozstrzygnięcie pozostawało w sferze pojęciowej, może by i było do przyjęcia. Problem w tym, że to rozstrzygnięcie nie pozostało w sferze pojęciowej, ale przeniosło się na sferę jak najbardziej konkretną, stając się rozstrzygnięciem, nie „co”, lecz „kto” racjonalny jest (Platforma, ostatnio Nowoczesna) a kto racjonalny nie jest (PiS, Kukiz, narodowcy). Sfera pojęciowa – z jej wzniosłymi terminami, takimi jak demokracja – stała się wobec sfery partykularnej służebna.

2.

Zmieńmy na chwilę temat i zastanówmy się, jakie były najdonioślejsze polityczne dokonania przedstawicieli urodzonego po 1989 pokolenia. Nie będę chyba osamotniony, jeśli za takie uznam protesty wobec ACTA.

Sama ich forma zachwyciła pokolenie rodziców demonstrujących. Edwin Bendyk w „Buncie sieci” pisał: „Przeraziło nas nieco, gdy dzieci wyszły na ulicę, szybko jednak okazało się, że nawet protestują w wymarzony sposób: grzecznie, racjonalnie, nie paląc rodzicom samochodów i sklepów” (tylko dyskutując z premierem Tuskiem). Narodził się wówczas pewien istotny dokument, w którym należy szukać zapowiedzi tego, co dzieje się teraz. To tekst pisarza Piotra Czerskiego zatytułowany „My, dzieci sieci”. Znajduję w nim następujące zdanie: „Być może nie nazwaliśmy tego dotąd, być może jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy – ale tym, czego chcemy, jest chyba po prostu prawdziwa, realna demokracja”.

Fot.: zeevveez (Flickr)

O co z tą prawdziwą, realną demokracją chodzi? Przypatrzmy się dwóm kolejnym – w mojej opinii – najistotniejszym manifestacjom abstrakcyjnych młodych. Pierwsza odbyła się wiosną ubiegłego roku: były to protesty studentów Uniwersytetu Warszawskiego przeciwko zmianom w regulaminie studiów. W skrócie – chodziło o wprowadzenie opłat za spóźnienie się z oddaniem pracy dyplomowej. Czy przepis ten był absurdalny? Dawał się przełknąć. Dotkliwy dla studenckiego budżetu? Wiele jest rzeczy dotkliwych dla studenckiego budżetu. Istotny był sposób, w jaki przepis został wprowadzony, to jest: pokątnie, bez konsultacji ze studentami.

Przenosząc to na poziom pewnej ogólności, zmiana została wprowadzona w myśl zasady, że to instytucjonalny autorytet definiuje, które legislacyjne rozwiązanie jest dobre i racjonalne. Ci zaś, którzy będą temu rozwiązaniu podlegać, nie mają nic do gadania. „Prawdziwa, realna demokracja”, o której pisał Czerski – polegająca w przypadku Uniwersytetu Warszawskiego na partycypowaniu studentów w ustalaniu praw, które będą ich dotyczyć – okazała się ułudą.

Pnijmy się dalej w kierunku ogólnym. Druga z najistotniejszych manifestacji politycznych młodych to oczywiście Marsz Niepodległości. Symptomatyczne wydają mi się tu słowa Roberta Winnickiego, który na pytanie dziennikarza „Newsweeka”: „Kim właściwie są narodowcy?” – odpowiedział: „jesteśmy czarnym snem Adama Michnika”.

W tym zdaniu jest wszystko. Jeśli bowiem spróbujemy spojrzeć na narodowców bez obrzydzenia i estetycznego sprzeciwu, jeśli wsłuchamy się w często powtarzane przez Winnickiego w programach telewizyjnych słowa o tym, że w Polsce dobrze wiedzie się tym, którzy uwłaszczyli się na Okrągłym Stole (w nieco bardziej elegancki sposób powtórzone przez Krzysztofa Szczerskiego, gdy ten mówił o tym, że maszerujący z KOD-em ubrani są w futra z norek), zobaczymy w nich sprzeciw wobec tego, co opisywałem wyżej, czyli wobec faktu, że pewna poczuwająca się do swojej inteligenckiej misji grupa, korzystając z masowych środków przekazu, nie pytając nikogo o zdanie (ergo, nie pozwalając na działanie tej demokracji, o której pisał Czerski), rozgraniczyła, co jest racjonalne, a co nie. Robert Winnicki i jego koledzy – słusznie – za takowych uważani nie są. Ale sposób, w jaki zostali poza granicą racjonalności umieszczeni – pogardliwy, pełen wyższości – zadziałał tylko na krótką metę.

3.

Dawno temu Jerzy Giedroyc sarkał w liście do Miłosza na Stefana Kisielewskiego, który „zasadę swojego myślenia” miał uczynić z przekory. Dziś przekora jest zasadą niechodzących na manifestacje KOD-u abstrakcyjnych młodych od prawa do lewa (w przypadku lewa: z powodów powtarzanych przez członków partii Razem). Należy jednak zapytać: dlaczego ci z lewa są mniej liczni? Skąd zwrot na prawo? Bo populizm? Bo łatwiej? Bo wielkie hasła?

Nie. Bierze się on stąd, że pewne cenne, związane z buntem ideały lewicy, dotyczące sfery obyczajowej i symbolicznej (ale nie sfery ekonomicznej, na czym polega główny problem tak zwanego mainstreamu z partią Razem), zostały w Polsce niejako zawłaszczone i skolonizowane przez grupę tych, którzy uwierzyli w swój monopol na racjonalność. Dodatkowo zostały ośmieszone, doprowadzone do poziomu „lewactwa”.

Weźmy kwestię taką jak krytyczność wobec pojęcia „naród”. Obwieszcza Krystian Lupa w rozmowie z „Newsweekiem”, że flaga Polski budzi w nim faszystowskie skojarzenia. Dodaje w wywiadzie dla tego samego tygodnika Wilhelm Sasnal: „Nie znoszę słowa «narodowy», bo od tego tylko krok do nacjonalizmu, a «kultura narodowa» brzmi trochę jak «kultura rasowa»”. Głupie? Głupie. Podszyte kompleksem polskim? Jak najbardziej. Racjonalne? Oczywiście! Wszak słowa te wypowiadają ci, których się ogląda, których się wystawia, których się drukuje.

No to macie, hehe, swoją racjonalność – zdaje się mówić druga strona. Wy nam tak, z tą flagą Polski, która budzi faszystowskie skojarzenia? To proszę, zobaczcie, jak się „Tęcza” na Zbawicielu pali. Mówicie, że mamy zagłosować na Komorowskiego? No, to my zagłosujemy w pierwszej turze na Kukiza, a w drugiej na Dudę. Nie dlatego, że się z nimi zgadzamy lub nie. Szczerze mówiąc, to nie wiemy za bardzo, jakie mają poglądy. Ale chcemy zobaczyć wasze twarze: nieszczęśliwe, wykrzywione w oburzeniu, we wściekłości, w bezradności.

Czytelnik, który dotarł do tego miejsca w niniejszym tekście, mógłby uznać, że hołduję relatywizmowi i nihilizmowi, uznając wywiady z Sasnalem i palenie Tęczy na placu Zbawiciela za siebie warte. Nic bardziej mylnego. Uważam, że obie te rzeczy są idiotyczne, a tę drugą za dużo bardziej niebezpieczną. Mógłby również uznać, że patrzę na systemy wartości jak na towar wyłożony w sklepie, z którego każdy może sobie wybierać, co mu się podoba. Znów: błąd. Systemy wartości, zwłaszcza oficjalne – takie jak (przynajmniej w teorii) demokracja liberalna, idee pluralizmu, tolerancji i tym podobne w III RP – nie są towarem: ich się naucza. I tu dochodzimy do kwestii tzw. młodych.

Problem polega na tym, że się tych wartości nie naucza. Diagnozy w rodzaju: „w polskiej szkole brakuje rozmowy” urosły przez ostatnie lata, ze względu na ich zbyt częste powtarzanie, do poziomu pustych haseł, nic nieznaczących szlagwortów. Tym niemniej – trzeba je powtórzyć. W polskiej szkole brakuje rozmowy, która jest podstawą edukacji obywatelskiej – propedeutyką tej realnej demokracji, o której pisał Piotr Czerski.

Edukacja obywatelska, przedmiot taki, jak wiedza o społeczeństwie – sprowadza się do inteligenckiego (w najgorszym tego słowa znaczeniu) przekonywania ucznia z pozycji wyższości, że coś jest dobre i piękne, ponieważ tak zostało – przez mądrzejszych od ciebie! – ustalone. No i dobrze, być może rzeczywiście ci mądrzejsi byli mądrzejsi – konia z rzędem jednak temu młodemu człowiekowi, który w tym momencie nie pomyśli: a takiego wała. A właśnie, że jest inaczej. Bo co, bo ktoś tak powiedział? A tu są inni, którzy mówią coś innego. Że o nich się nie naucza? A dlaczego ja mam niby uczyć się o tych, o których się naucza? Bo ktoś tak powiedział? A kto to jest, ten ktoś?

4.

Ten ktoś to inteligent, który po 1989 r. uwierzył, że jest nieomylny i jego misją jest – znów zacytuję Chałasińskiego – „cywilizować ciemnogród”. „Ciemnogród” jednak okazał się silniejszy od owego inteligenta i w wyniku demokratycznych wyborów zaczął w kraju rządzić – więc inteligent poczuł się zagrożony, że ktoś mu odbierze jego „futra z norek”. Nie te realne, których często nie posiada, ale te symboliczne: prerogatywę do definiowania (na poziomie instytucjonalnym i administracyjnym), co jest racjonalne, a co nie, której to prerogatywy w ostatnim 25-leciu zdecydowanie nadużywał.

Od nadużywania inteligent odrobinę zwariował, uznając, że każdy, kto się z nim nie zgadza, jest jego wrogiem. Trochę starszy i grubszy niż w 1980 r., zaopatrzony w smartfona inteligent poszedł więc protestować i udostępniać na Facebooku zdjęcia podpisane: „ich nie policzyłby nikt”. Kiedyś śpiewał to na manifestacji. Teraz nie zauważył, że jego tragedia właśnie powtarza się jako farsa.

Zamiast zauważyć, inteligent się cieszy, że jest „najgorszym sortem Polaków”. Nie do niego to było. Nie o nim. Ale wziął do siebie, bo to oznacza, że go ktoś – dysydenta – stygmatyzuje.

Ma inteligent dzieci – i rodzone, i symboliczne. Niektóre z tych dzieci idą z inteligentem, podskakują, szczęśliwe, że są zbuntowane, jak Tony Judt w 1968 r., wrzeszczący: „Ho! Ho! Ho! Ho Szi Min” – chociaż, żeby były jak Judt, to ten ostatni musiałby wówczas krzyczeć: „De Gaulle!”. Protest, w którym niektóre dzieci inteligenta biorą udział, jest bowiem koncesjonowany. Jest tak buntowniczy, jak buntownicze są piosenki Marii Peszek.

Inne dzieci inteligenta, alergicznie reagujące na fakt, że dla ich ojca demokracja sprowadza się do hasła – „nie-PiS” – chociaż liberalne albo lewicowe, zostają w domach. Lepiej uprawiać politykę – jak prorokował Ronald Inglehart – na poziomie lajfstajlu, jeść ten hummus i jeździć na rowerze. Można też napisać taki tekst jak niniejszy, w którym przyjmuje się rolę ojca – pewnego swego, pewnego, że to, co głosi, jest obiektywnie prawdziwe.

Inne dzieci, już z pewnością nie te rodzone, z inteligentem nie chcą mieć nic wspólnego, bo, biorąc na początku lat 90. Polskę we władanie, inteligent dziwnym trafem o nich zapomniał. Te najpierw chcą go, z czystej przekory, wkurzyć, a potem zaczynają nienawidzić. Będą głosowały na partię, której nienawidzi inteligent – bo na to pozwala im realna demokracja, o której pisał Piotr Czerski. Realna, czyli także taka, w której obwieszczenie z nagłówka ulubionej gazety inteligenta, na którą partię głosować nie można, nie ma wpływu na ich wyborczą decyzję. Choćby i prezes tej partii miał zapędy antydemokratyczne.

Na koniec odpowiem na to właściwie zadane na początku niniejszego tekstu pytanie. Dlaczego urodzeni po 1989 r. mieliby chodzić na manifestacje KOD-u?

Nie dostrzegam ani jednego powodu.

 


 

Czytaj również polemiczny tekst Emilii Kaczmarek z tego Tematu Tygodnia.