0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Kastrowanie Jony Wolach....

Kastrowanie Jony Wolach. Recenzja filmu „Yona” Nira Bergmana

Agnieszka Podpora

Dobry film o artyście łatwo zrobić tylko pozornie. Zwłaszcza jeśli miał on życie napędzane narkotykami i skandalami obyczajowymi, szokował łamiącą konwencje twórczością, był wyzwolony seksualnie i wewnętrznie skomplikowany, a do tego umarł młodo. Tak jak Jona Wolach – jedna z najwybitniejszych awangardowych poetek izraelskich.

Jona Wolach (1944–1985) jako 20-latka z impetem wkroczyła na duszną, zdominowaną przez mężczyzn scenę literacką Izraela i wzięła ją szturmem. Zaistniała najpierw w grupie młodych telawiwskich poetów zbuntowanych przeciwko zaśniedziałemu artystycznemu establishmentowi. Razem z Meirem Wizeltirem i Jairem Hurwitzem wniosła do ówczesnej, dość prowincjonalnej i wsobnej kultury izraelskiej świeży powiew zwiastujący artystyczną, polityczną i obyczajową rewolucję hulającą na świecie. Zamiast prób budowania nowych mitów i łatania zastanym językiem coraz głębszych rozłamów w społeczeństwie młode pokolenie domagało się bezpośredniej konfrontacji słów z rzeczywistością, również wewnętrzną. Dlatego proponowany przez Wizeltira, Hurwitza i Wolach język poetycki, choć bliski codzienności i stroniący od patosu, jak u poprzedników, np. Jehudy Amichaja, odwoływał się jednocześnie do psychiki, najskrytszych emocji i obaw. Bezkompromisowość, wręcz dzikość wyrazu ich wierszy podziałała jak granat wrzucony do zatęchłego bajora.

 

Materiał na mit

Dla Wolach, stroniącej w swojej twórczości od bezpośrednich odniesień politycznych, najważniejszy problem z dotychczasową poezją hebrajską polegał na tym, że była „tłusta, męska, państwowa i zadowolona z siebie, jak Bialik”, a nie mówiła o cierpieniu i szaleństwie. Jej wiersze, od początku kontestujące tożsamości płciowe, operowały dosadnym słownictwem i otwarcie odnosiły się do seksualności jako areny manifestacji męskiej władzy i przemocy, zarówno fizycznej jak i symbolicznej. Godziły w patriarchalno-purytańską mentalność, czym wywoływały jednocześnie oburzenie, zgorszenie i fascynację. Dzięki temu Jona zaistniała w świecie artystycznej bohemy jako skandalistka. Przekorna i zadziorna nawet po przyjęciu na salony i łamy najlepszych poetyckich periodyków tylko podsycała to zainteresowanie własną osobą. Liczne romanse, również z kobietami, rozszerzanie stanów świadomości najróżniejszymi używkami, włóczęgi po knajpach w wątpliwym towarzystwie – tak postrzegano ją z zewnątrz. „Była czarownicą, która chciała spalić wszystkich” – powiedział o Jonie Nisim Kalderon.

W rzeczywistości żyła, jak sama pisała, „w halucynacji bólu”. Ataki paniki, bezsenność i napady szału nasilały się, im bardziej bezkompromisowo, wręcz obsesyjnie, traktowała własne pisanie. Z licznych pobytów w szpitalach psychiatrycznych, gdzie stosowano terapię elektrowstrząsami i LSD, Wolach wracała wycieńczona fizycznie i wydrążona emocjonalnie. Nigdy jednak nie poszła na żadne ustępstwa. Publikacja obrazoburczego wiersza „Tfilin” („Filakterie”) w 1982 r., po której notabene ówczesna wiceminister edukacji nazwała poetkę „bestią w rui”, ostatecznie przypieczętowała wyobrażenie o Jonie Wolach jako wyuzdanej, niemoralnej profanatorce piszącej pornograficzne wiersze. Aura skandalu otaczała ją aż do śmierci na raka piersi w wieku zaledwie 41 lat.

 Yona_3

Sex, drugs, rock’n’roll & lunacy

Życie samo scenariusze pisze. Zapewne uznał tak Nir Bergman, którego film biograficzny „Yona” pojawił się właśnie w polskich kinach. Bergman, ceniony za „Złamane skrzydła” i adaptację niedawno wydanej w polskim przekładzie powieści Dawida Grosmana „Księga gramatyki intymnej”, dołącza do długiej listy izraelskich artystów, co znamienne, głównie mężczyzn, którzy pod wpływem nieprzemijającej „mody” na Jonę Wolach usiłują zrozumieć jej fenomen. Nie mają jednak łatwego zadania. Oprócz samej poezji – pięciu tomików wydanych za życia autorki oraz paru pośmiertnych antologii i wznowień – oraz niedużej liczby wywiadów po Jonie nie pozostało wiele śladów istnienia. Z materiałów wizualnych zachowały się jedynie nieliczne zdjęcia oraz nagranie ostatniego wywiadu telewizyjnego udzielonego przez Wolach kilka tygodni przed śmiercią [1]. Nir Bergman czerpał przede wszystkim, jak wielu przed nim, z wydanej w 1993 r. publicystycznej biografii poetki autorstwa Igala Sarny, a także z rozmów z ludźmi Jonie bliskimi, np. z jej wydawcą Menachemem Perim, krytykiem Gabrielem Mokedem (w filmie jego rolę, łączącą zresztą wiele postaci ówczesnej sceny literackiej, gra Szalom Michaelszwilli) oraz wspomnianym Meirem Wizeltirem. Ten ostatni po przeczytaniu scenariusza nie udzielił zgody na użycie swojego nazwiska – stąd filmowy Amos (Itamar Rotszild), lider grupy młodych twórców, który wprowadza poetkę (Naomi Lewow) w artystyczne środowisko Tel Awiwu.

Reżysera interesują przede wszystkim pierwsze kroki Wolach na scenie literackiej, jej pobyty w szpitalu psychiatrycznym oraz życie towarzysko-łóżkowe (głównie z takich epizodów ulepiony jest scenariusz). Film zaczyna się obowiązkową retrospekcją. 4-letnia dziewczynka żegna ojca, który ma już nigdy nie powrócić z wojny. U Bergmana, uwiedzionego najwyraźniej nie tylko legendą życia artystki, ale i możliwościami, jakie ta stwarza dla pseudopsychoanalitycznych interpretacji, utrata ojca staje się osnową dla całej opowieści, pierwotnym momentem, do którego sprowadza się wszystko. Krótka migawka z rodzinnego domu w Kiriat Ono, gdzie Wolach przez większość życia mieszkała razem z matką, służy u Bergmana właściwie jedynie wprowadzeniu wątku wielokrotnych aborcji, które swego czasu budziły powszechne oburzenie. Następnie widz otrzymuje ilustrację nieśmiałego podejścia bohaterki do podnóża literackiego parnasu, gdzie leje się koniak, obleśni faceci posyłają obleśne spojrzenia, a naczelny krytyk rozdaje łaski jak udzielny książę. Po tej ekspozycji zaczyna się akcja. Przychodzi jakiś chłopaczyna, robi burdę i tym sposobem Jona wkracza na drogę do sławy. To Amos, młody gniewny poeta, który łaskawie spogląda na wiersz dziewczyny i bierze ją pod swoje skrzydła. Potem kolejne awantury, plany wydania własnej antologii, piwo na plaży, seks, czasem deklamacja jakiegoś wiersza, pierwsze publikacje, seks, coraz śmielsze konfrontacje z obleśnymi facetami z parnasu, znowu deklamacja (albo inna scena z wierszem z offu). Tak docieramy do pobytów w szpitalu psychiatrycznym, które wraz z treścią narkotycznych wizji bohaterki wypełniają większość fabuły filmu Bergmana. Wyjątek stanowi krótki przerywnik poświęcony ilustracji daremnych prób wejścia skazanej na bluesa poetki w społeczne ramy heteroseksualnego związku i małżeństwa. Całość kończy się piosenką i napisami z informacją o tym, że przed samą śmiercią Jona Wolach pisała też o miłości (a przecież na początku filmu bohaterka zarzeka się Amosowi, że „ona nie z tych”).

Feminizm, sztuka, miłość, literatura, kobiecość, cierpienie, szaleństwo, emancypacja, a nawet męska dominacja pod midasowym dotykiem Nira Bergmana zmieniają się w klisze, pusto brzmiący napompowany banał. W „Yonie” młody poeta to awanturniczy nastolatek. Artysta to samotny, niezrozumiany geniusz niezdolny do wejścia w żadną międzyludzką relację, skazany na autodestrukcję. Choroba psychiczna zostaje przedstawiona w romantyzującej konwencji jako wyraz nieosiągalnej tęsknoty za pełnią, a wyzwolona kobieta okazuje się wariatką i histeryczką, która nie chce mieć dzieci. Izraelska scena artystyczna lat 60. zostaje utożsamiona zaś wyłącznie z zadymioną kawiarnią. Nawet ciekawy skądinąd wątek związku między życiem, cierpieniem a tworzeniem, które owo życie podtrzymuje i jednocześnie nieustannie mu zagraża, reżyser postanowił rozmydlić w łzawej psychodramie trącącej nachalnym dydaktyzmem (patrz: do bólu dosłowne dialogi z psychiatrami). Powracającą jak mantra kwestię Wolach „Ja żyję swoje słowa” reżyser musiał sobie najwidoczniej wziąć bardzo do serca również pod względem roli, jaką pełnią w jego filmie wiersze. W niewielu przypadkach, gdy wybrzmiewają na dłuższym oddechu w interpretacji Lewow, tak jak wspaniały, doskonale muzyczny i napisany piękną hebrajszczyzną „Ho jam szamaim” („Ho morze niebiosa”), tworzą jedyne poruszające momenty filmu, które Bergman niestety szybko rujnuje swoją naiwną, niejednokrotnie wręcz wulgarną reprezentacją wizualną. Czasami pozostaje z nich zaledwie ślad w postaci topornej aluzji. W większości jednak, pocięte na kawałki, służą jako ilustracja lub suplement tego, co dzieje się na ekranie: tłumaczą życie i odwrotnie, co sprawia, że całość jest nie tylko płytka, ale w swej tautologiczności po prostu nudna.

Feminizm, sztuka, miłość, literatura, kobiecość, cierpienie, szaleństwo, emancypacja, a nawet męska dominacja pod midasowym dotykiem Nira Bergmana zmieniają się w klisze, pusto brzmiący napompowany banał.

Agnieszka Podpora

„Być kobietą, a nie półpenisem”

Biografie, nawet te powierzchowne i do bólu przewidywalne, mają tę zaletę, że niosą pewną wartość informacyjną. „Yona” również po kolei streszcza choć część i tak niedługiego życia jednej z najwybitniejszych poetek awangardowych Izraela. Dla niehebrajskojęzycznego odbiorcy to sporo, zważywszy na słabą dostępność dobrych opracowań biograficznych i tłumaczeń (w Polsce mamy zaledwie kilka przekładów wierszy Jony rozsianych po czasopismach literackich). Prawdziwe zło filmu Bergmana, krzywda, którą wyrządza zarówno samej Jonie Wolach pośmiertnie, jak i widzom, polega jednak na tym, że mimo biorekonstrukcji niezdarnie zszytej grubymi nićmi pociętych wersów, „Yona” jest właściwie anty-Joną. Swoim filmem Bergman sprzeniewierza się bowiem wszystkiemu, co stanowiło istotę twórczości poetki walczącej o to, by „nie żyć połowicznie”, by „być kobietą, a nie półpenisem”. Przekraczanie obyczajowego tabu, zmaganie się ze sztywnymi strukturami języka, rozluźnianie kulturowo i religijnie usankcjonowanych tożsamości płciowych, dążenie do całkowitego wyzwolenia spod męskiego władztwa, również seksualnego – to była praca, w którą Jona Wolach zaangażowała się całą sobą. Tymczasem w filmie staje się na powrót niewolnicą męskiego oka, uwięzioną w zadowolonej z siebie, naiwnej fantazji. Tak jak bohaterki jej wierszy, Kornelia, Lota, Krystyna, z dziecinnej, pasywnej dziewczynki uzależnionej od mężczyzn przeobraża się w pozbawiony tożsamości, zbrukany, wciąż poszukujący dopełnienia obiekt ich pragnień. Wszelkie próby emancypacji – poprzez ofiarę, cierpienie, asertywność, cielesne transgresje czy naładowany biologicznym sensualizmem mocny język – muszą spełznąć na niczym, bo zawsze znajdzie się ktoś taki, jak Bergman, kto z najszlachetniejszymi intencjami ofiarę obróci w trybut, nagie słowo w wulgarny frazes, seksualną wolność w pornografię, a rozbijanie tożsamości płciowych w sprośną przebierankę w buduarze.

Yona_4

Za znamienną, wręcz alegoryczną w kontekście praktyki twórczej Bergmana, można uznać scenę, w której do pokoju, gdzie główna bohaterka uprawia seks z dwoma dziewczynami, wchodzą podpici chłopcy z butelkami piwa w ręku i wyrazem błogiej beztroski na twarzach. W następnym ujęciu filmowanym od dołu, niejako podążającym za spojrzeniem zwisającej z łóżka głową w dół poetki, widzimy, jak ci czym prędzej zrzucają majtki, by ze swoimi na wpół nabrzmiałymi penisami włączyć się do zabawy. Subwersywna praktyka poetycka Jony Wolach, rozumiana jako kulturowe działanie dywersyjne, ulega zatem za sprawą Bergmana neutralizacji, w najgorszym razie zaś zostaje obrócona wniwecz, przez co staje się własnym rewersem, tym, przeciw czemu występuje. Tak dzieje się chociażby z wymową słynnego wiersza „Tutim” („Truskawki”), w którym partnerka, sprowadzona do kiczowatej chłopięcej fantazji o dziewczynce z truskawkami, okazuje się być kukłą opuszczaną na sznurkach „wprost na mojego chuja”. W krzywym zwierciadle filmu ubrana w przezroczystą suknię, „truskawkowa” kobieta opada z gracją cyrkowej akrobatki na obnażonego członka umundurowanego, uśmiechniętego od ucha do ucha żołnierza. Po chwili okazuje się, że jest to treść fantazji pozostającej pod wpływem narkotyków poetki.

Penis w twórczości Wolach jest nie tyle symbolem męskiej władzy, narzędziem degradującego języka czy orężem wyobraźni przemocy, co atrybutem pełnej kobiecości – boleśnie obecnej i doskonale samowładczej. W tym sensie jako kobieta i poetka Jona Wolach z penisem nie rywalizowała, nie zazdrościła go ani doń nie aspirowała – ona po prostu miała swojego. Nir Bergman nie tylko tego nie rozumie i nie potrafi twórczo przetworzyć. On swoją „Yoną” Jonę najzwyczajniej kastruje.

Przypis:

[1] Na tym nagraniu opiera się film dokumentalny Yaira Kedara „7 ścieżek Jony” („Sziw’a slilim szel Jona”). Część materiałów, łącznie z wywiadami z ludźmi, którzy Jonę znali osobiście, reżyser udostępnił na swoim kanale w serwisie YouTube, niestety bez angielskich napisów.

 

Film:

„Yona”, reż. Nir Bergman, Izrael 2014.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 373

(9/2016)
1 marca 2016

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj