W Peru, w przeciwieństwie do Polski, wciąż istnieje coś na kształt akademii literatury. Ta szacowna instytucja mieści się w odrapanym gmaszysku na limskiej starówce. Wszystko jest tam jak należy – balkon, jakich w Limie pełno, skórzane fotele rodem z angielskich klubów, kilogramy kurzu i książki. Jest też sala posiedzeń, gdzie w fotelach zasiadają „nieśmiertelni” (podobnie jak w Akademii Francuskiej). Ku mojemu wielkiemu zdumieniu okazało się, że honorowego miejsca wśród nich nie zajmował wcale peruwiański noblista i niedoszły prezydent, Mario Vargas Llosa, ale najwybitniejsza historyczka Peru – Maria Rostworowska.

W Ameryce Południowej spędziłem zaledwie kilka tygodni i nie miałem szansy spotkać się z panią Marią, chociaż jeszcze kilka lat temu niemal każdy przybysz z Polski mógł liczyć na taką rozmowę. Maria Rostworowska zmarła kilka dni temu w Limie w wieku 101 lat.

Polacy w Peru mieli wyjątkowe szczęście. W przeciwieństwie na przykład do Stanów Zjednoczonych bardzo szybko awansowali do tamtejszej elity. Ludzie tacy jak Ernest Malinowski – budowniczy peruwiańskich kolei – pozostawili ślad w tamtejszej historii. Jednym z polskich szczęściarzy był także Jacek Rostworowski – „z tych Rostworowskich”, bliski krewny zapomnianego już dziś pisarza Karola Huberta Rostworowskiego. W Peru zdobył nie tylko pieniądze, wżenił się także w miejscową elitę. Ojcem jego żony, Rity Tovar del Valle, był przewodniczący peruwiańskiego senatu.

Maria, która przyszła na świat w 1915 r., wychowywała się w Barranco, na bogatym przedmieściu Limy. Już jako nastolatkę wysłano ją do Europy. Czekał ją tam los bogatych pensjonarek, nauka w elitarnej szkole zakonnej. Ponieważ jej ojciec podtrzymywał związki z Polską, trafiła także do jego ojczyzny. Tej krótkiej przedwojennej wizycie zawdzięczała doskonałą znajomość naszego języka. Przywiozła także z Polski swojego pierwszego męża, „człowieka swojej sfery”, hrabiego Zygmunta Broel-Platera. Oboje zdążyli wyjechać z Polski przed wrześniem 1939 r. Małżeństwo zakończyło się jednak rozwodem. Wybierając swojego drugiego partnera, Maria Rostworowska nie kierowała się już patriotycznym uniesieniem i sentymentem do kraju swego ojca.

Dopiero jako trzydziestolatka Rostworowska podejmuje studia na najstarszym uniwersytecie Ameryki Południowej – Universidad Nacional Mayor de San Marcos w Limie. Tylko jako wolny słuchacz. Przyszła klasyczka peruwiańskiego piśmiennictwa historycznego studiowała również w Hiszpanii, ale nigdy nie uzyskała pełnego formalnego wykształcenia. No cóż! To nie habilitacja tworzy geniuszy. Mimo niesprzyjających warunków społecznych – braku tytułu naukowego i (co tu dużo mówić) trudnego do zaakceptowania feleru, jakim była jej płeć, Rostworowska dość szybko zdobywa szacunek.

Triumfalny pochód Rostworowskiej przez świat kultur prekolumbijskich rozpoczyna się książką „Pachacútec inca Yupanqui”, wydaną w 1953 r. Poza nauką Rostworowska nie stroni od polityzującej działalności społecznej. Felieton nie jest miejscem na dokładną analizę dorobku naukowego bohaterki tekstu, nie jestem zresztą ani iberystą, ani historykiem Ameryki prekolumbijskiej. Dorobek ten jest jednak nie tylko pokaźny ilościowo, ale przede wszystkim odegrał rolę w budowaniu współczesnej świadomości peruwiańskiej inteligencji. Biografie i monografie pióra Rostworowskiej dostępne są w każdej księgarni, a jej nazwisko jest znane niemalże każdemu inteligentowi. To do niej jako do klasyka wciąż odwołują się kolejne generacje tamtejszych historyków. To ją przywołują politycy i komentatorzy polityczni, porównujący współczesne Peru do niegdysiejszego imperium Inków. Rostworowska to niepodważalny autorytet, większy niż dla nas Snyder czy Judt razem wzięci. Pamiętajmy o Marii Rostworowskiej.

 

Współpraca: Rafał Miodowski.

Podziękowania dla Bernarda Nieuwlanda Venero.