Do zamachów terrorystycznych w Iraku czy Syrii zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Bliski Wschód płonie i o tym wszyscy doskonale wiemy. Natomiast doniesienia o aktach terroru z dalszej części Azji nadal są dla znacznej części opinii międzynarodowej czymś zaskakującym. Nie inaczej było w przypadku krwawego ataku na restaurację w stolicy Bangladeszu, Dakce, na początku lipca.
Zginęło kilkadziesiąt osób, a cel wybrany przez terrorystów wyraźnie wskazywał, iż chodziło o przeprowadzenie zamachu, który uderzy w cudzoziemców. Początkowo sądzono, że za atak odpowiedzialna jest jakaś komórka tzw. Państwa Islamskiego. Szybko okazało się jednak, że autorami brutalnej napaści byli miejscowi terroryści działający w ramach jednego z banglijskich ugrupowań ekstremistycznych.
Ugrupowanie to, znane pod nazwą Mudżahedinów Bangladeszu, za cel stawia sobie stworzenie z ojczyzny państwa, którego fundamentem będzie islam, a ściślej – prawo koraniczne, czyli szariat. Bangladesz jest oficjalnie republiką o świeckim charakterze. Taki status państwa nie zadowala jednak sporej części społeczeństwa. To dlatego już wiele lat temu władze młodej, bo powstałej w 1971 r., republiki uznały islam za religię państwową. Tkwi w tym oczywiście sprzeczność, bo jak konkretna religia może zostać uznana za państwową w kraju oficjalnie świeckim? Z tej sprzeczności wynikają konsekwencje, które zdają się leżeć u podłoża niepokojów oraz radykalizmów islamskich, których nie brakuje w Bangladeszu.
Dla zwolenników radykalnego islamu świecki charakter państwa jest nie do zaakceptowania. Przedstawiciele tak myślących grup społecznych od dawna już żądali zastąpienia świeckiej republiki państwem wyznaniowym. To właśnie w tych żądaniach należy szukać źródeł powstania w Bangladeszu co najmniej kilku radykalnych ugrupowań islamskich. Gdy żądania budowania państwa na zasadach szariatu nie odniosły skutku, podjęli działalność terrorystyczną. Należy ich zdaniem zbudować je nawet przy pomocy terroru i rebelii.
Działalność terrorystyczna nie jest w Bangladeszu czymś nowym. Mudżahedini Bangladeszu swój główny manifest, w którym żądali stworzenia w kraju państwa szariackiego, ogłosili już w 2005 r. Stało się to po trwającej trzy lata serii zamachów bombowych, które wstrząsnęły krajem. Liderzy organizacji żądali przerwania procesu westernizacji Bangladeszu, wprowadzenia zakazu działalności kin, teatrów oraz niemuzułmańskich obiektów świątynnych, wreszcie wyrzucenia z kraju zagranicznych organizacji pozarządowych.
Co ciekawe w szeregi Mudżahedinów Bangladeszu weszło całe spektrum banglijskiego społeczeństwa, łącznie z wykładowcami uniwersyteckimi i nauczycielami islamskich medres, czyli szkół koranicznych. Medresy odgrywały zresztą istotną rolę w budowaniu zbrojnego skrzydła ruchu. To w nich adepci walki o w pełni islamski Bangladesz przechodzili trening militarny. Po 2005 r. i ogłoszeniu manifestu, władze w Dakce zakazały działalności tej organizacji. Nie oznaczało to jednak jej likwidacji, a jedynie zejście do podziemia.
Według szacunków służb zajmujących się monitorowaniem organizacji terrorystycznych w Azji południowej, Mudżahedini Bangladeszu mogą dysponować kadrą nawet 10 tys. bojowników. Liczbę ich zwolenników służby szacują nawet na 100 tys. Efekty działań terrorystycznych tamtejszych ugrupowań są przerażające. Zgodnie z danymi Południowo-Azjatyckiego Portalu ds. Terroryzmu, w ostatnich latach w aktach terroru motywowanych islamskim ekstremizmem zginęło w Bangladeszu ponad 600 osób. Tylko w 2013 r. liczba ofiar była bliska 400. W tym roku zginęło już 58 osób, czyli tyle, ile w ciągu całego ubiegłego roku. Bangladesz jest krajem, w którym islamski ekstremizm staje się zjawiskiem coraz bardziej widocznym.
Obiektami ataków są nie tylko cudzoziemcy. Mordowani są również duchowni niemuzułmańskich wyznań, chrześcijanie i hinduiści; blogerzy, pisarze, działacze społeczni, ludzie oskarżani przez ekstremistów o ateizm. Na celowniku są także szyici. Akty terroru w Bangladeszu są skierowane przeciw konkretnym ludziom i środowiskom. To nie są zamachy przeprowadzane na bazarach, w których giną przypadkowi ludzie.
W tej sytuacji nie zaskakuje, że wśród części banglijskich elit pojawiają się sugestie, by kraj zrezygnował z uznawania islamu za religię państwową, a wobec islamskich ekstremistów podjął zdecydowane i radykalne działania. „Jeśli rząd nie poradzi sobie z bezkarnością morderców, to zamieni nasz świecki kraj w kolejny Pakistan czy Afganistan” – ostrzegają świeccy aktywiści społeczni.
Wydaje się jednak, że na zahamowanie rosnącej popularności ekstremistów może być już za późno. Tym bardziej, że terrorystyczne ugrupowania islamskie cieszą się w Bangladeszu wsparciem ze strony radykałów z Pakistanu i części krajów Zatoki Perskiej. Są to kraje, w których dominuje islam sunnicki. Można odnieść wrażenie, że terror w Bangladeszu jest również odpryskiem wewnątrzislamskiego konfliktu sunnicko-szyickiego.
Ostatni atak na cudzoziemców sprawił, iż w Dakce niepokój ogarnął także zagranicznych ekspertów i biznesmenów. Część międzynarodowych korporacji zapowiada podjęcie działań na rzecz ograniczenia swych interesów w tym kraju. To kolejne zagrożenie dla Bangladeszu, bowiem lwia część PKB tego kraju wytwarzana jest w zakładach odzieżowych nastawionych na produkcję dla zagranicznych odbiorców. Ich wycofanie się z Bangladeszu pogłębi i tak już niemałe kłopoty tego nękanego korupcją, nadużyciami władzy i niewydolnymi instytucjami kraju, w którym 31 proc. społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa. Zdestabilizowany Bangladesz będzie kolejnym polem działania dla islamskich fanatyków marzących o budowie światowego kalifatu.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Vipez; Źródło: Flickr.com