Joanna_Lech_Sztuczki_okladka

Dzisiejsza poezja dzieje się w internecie. To zdanie jest, rzecz jasna, dużym uogólnieniem, ale tkwi w nim wiele prawdy. Obecnie wcale nie trzeba być książkowym molem i spędzać długich godzin w zakurzonych bibliotekach, aby wiedzieć co w trawie piszczy i móc wymienić kilka znanych nazwisk współczesnej poezji polskiej. Ta opuściła bowiem łamy niszowych czasopism i wyszła do ludzi. Ściślej rzecz ujmując – wyszła do ludzi w internecie. A konkretnie – na Facebooku.

Joanna Lech, wielokrotnie nagradzana krakowska poetka, jest nie tylko szeroko obecna, ale i szeroko rozpoznawalna w polskiej cyberprzestrzeni. Z ogromnym powodzeniem funkcjonuje w niej równolegle ze znakomitymi paniami Szychowiak (matka Mirosława i córka Julia), Jasiem Kapelą, Karolem Mrozińskim, Marcinem Orlińskim, Adelajdą Truścińską i wieloma innymi. Fakt faktem, że na Facebooku ciężko zdobyć rozgłos za pomocą samej poezji, więc każdy orze jak może: Julia Szychowiak podbija internet błyskotliwą działalnością memotwórczą, Karol Mroziński absurdalnymi, nie zawsze zabawnymi opowiastkami o niczym, Jaś Kapela inteligentnym – często przenoszonym do rzeczywistości pozawirtualnej – trollingiem, a Joanna Lech od czasu do czasu pomaga sobie pięknym zdjęciem, na którym eksponuje burzę czarnych loków.

Takie czasy. I już. Nie ma co oceniać, nie ma co przyganiać, bo w następnym kroku poezja powinna obronić się sama. A w przypadku Joanny broni się naprawdę doskonale.

Jakość tej poezji bez wątpienia była jednym z czynników, które zadecydowały o kredycie zaufania, jakim obdarowała autorkę jej publiczność. „Sztuczki” to bowiem prozatorski debiut Lech i choć firmuje go wydawnictwo Nisza, to publikacja książki była w głównej mierze możliwa dzięki wsparciu internautów i pośrednictwu portalu www.pomagam.pl.

Zdecydowanie wyszło to „Sztuczkom” na dobre, bo… nie trzeba było na nich oszczędzać. Piękno wykonania i wysoka jakość szaty graficznej, znak firmowy publikacji Niszy, zdecydowanie wyróżniają je na tle szaro-burych tytułów, z którymi sąsiadują na księgarskich półkach. „Sztuczki” zdobi fantastyczna, doskonale ilustrująca zawartość okładka o nasyconych, turkusowo-błękitnych barwach. Świetna jakość papieru, prosta, wysmakowana czcionka i staranny skład sprawiają, że ze „Sztuczkami”  chce się obcować. Już na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że cała grupa osób zainwestowała wiele serca i wysiłku w ich powstanie. A jak powszechnie wiadomo – rzeczy stworzone z miłości inspirują.

W poszukiwaniu powieści o dorastaniu

„Sztuczki” są więc piękne na zewnątrz. Jakie są w środku? Też piękne, choć jest to piękno problematyczne.

Niezwykle trudno jest bowiem napisać coś konkretnego o treści i zawartości tej książki. Są w niej opisani bohaterowie: Andy i reszta dzieciaków ze wsi, dokąd przyjeżdża się na ferie zimowe i letnie wakacje. Jest w niej obecna narratorka, jej matka, babka i dziadek. Jest też Ula – koleżanka z klasy i miejskiego blokowiska, której nie ułoży się najlepiej. Są też w „Sztuczkach” opisy miejsc, na przykład wiejskiego domu, który nie wisi w próżni, tylko stoi w samym centrum dziecięcego wszechświata. Stoi w jakiejś wsi, nad jakąś rzeką, przy pewnym lesie. I ciągle coś się w nim dzieje. Jest też w „Sztuczkach” miejskie osiedle z wielkiej płyty. Magii i rozrywki jest w nim zdecydowanie mniej niż na podkarpackiej wsi, ale i tutaj po lekcjach trzeba jakoś urozmaicać sobie życie.

Przede wszystkim jest jednak w „Sztuczkach” obecna śmierć. Odmieniana przez wszystkie przypadki, śmierć prawdziwa i udawana, planowana i przypadkowa, tragiczna i absurdalna. Szybka i powolna, piękna i brzydka, szlachetna i głupia. Taka, na której nadejście się czeka. I taka, która przychodzi znienacka. Jest śmierć, na którą patrzeć się nie chce, a trzeba. I taka, przy której chciałoby się być, może nawet zapobiec, ale nie tak karty rozdał los.

„Sztuczki” podszyte są umieraniem – ludzi, zwierząt, przyrody. To piękna, poetycka wizja świata, który podlega rozkładowi i gniciu, rozpadając się i rozsypując równie bezlitośnie, co bezustannie i niezmiennie. „Sztuczki” są zmysłowym, malowanym lirycznym językiem tekstem o tym, że tylko śmierć trwa i jest wieczna. Tak jak ból, brak i smutek, które po sobie zostawia.

Ze „Sztuczkami”, mimo ich niezaprzeczalnych zalet i językowego kunsztu, jest jednak pewien zasadniczy problem. Oprócz śmierci i umierania – opisanych zresztą przy użyciu mistrzowskiej, bogatej w metafory i niebanalnej prozy – absolutnie nic w nich nie ma. Nie udało mi się doszukać w nich tej „opowieści o dorastaniu”, którą zapowiada okładka. Tak naprawdę to w ogóle nie doszukałam się w „Sztuczkach” żadnej opowieści. Joanna Lech nie prowadzi przecież w tym dziele żadnej narracji, nie opowiada żadnej historii – naprawdę próżno więc tam jakiejkolwiek opowieści szukać.

„Sztuczki” są zbiorem przepięknych, poetyckich obrazów. Na jednym dzieci bawią się nad rzeką. Na drugim lepią bałwana. Na trzecim te same, choć starsze już dzieci palą papierosy, a nastoletnia para leży czule objęta w trawie i gapi się w niebo. A potem? Potem jest śmierć. I już nic nie ma. Ktoś umiera, coś się kończy, samotne obrazy trwają zaś zawieszone w próżni – każdy osobno, jak sierota. Żaden nie jest powiązany z drugim.

Poezja zamiast prozy

I jest to ogromna słabość konstrukcyjna „Sztuczek”. Wygląda to trochę tak, jakby autorka chciała uciec od poezji w prozę, niepomna, że będzie obowiązywać ją jeszcze kilka innych zasad niż tylko brak podziału na wersy. Nawet proza poetycka – bez względu na to, czy wyszła spod pióra Bruno Schultza, czy Edwarda Stachury – jest przecież snuciem opowieści, mającej początek, rozwinięcie i zakończenie, i aby w ogóle zasłużyć na miano prozy, musi być czymś więcej niż rozpisaną na 150 stron malarską refleksją na temat śmierci i przemijania.

Historia literatury zna poetów, którzy świetnie odnaleźli się w gatunkach epickich. Jeden z ostatnich udanych transferów w tym kierunku miał miejsce w przypadku Julii Fiedorczuk – uznanej poetki, której pierwsza powieść, „Nieważkość”, zaskoczyła nieschematycznie prowadzoną narracją i ciekawymi, wnikliwie sportretowanymi postaciami. „Sztuczki”, niestety, niczym nie zaskakują. Potrafią zachwycić i oczarować: językiem, sposobem obrazowania, metaforyką, ale to nie wystarczy, by wybaczyć im brak ciągłości i logicznych związków pomiędzy bardzo oczywistymi zdarzeniami.

Na koniec napiszę to w końcu jasno i wyraźnie: podczas lektury „Sztuczek” nie można NIE spodziewać się dziesiątej śmierci, skoro na poprzednich stu stronach opisano ich już dziewięć (a może jedenaście, nie liczyłam dokładnie) – łącznie z tą, której krwawy ślad na jezdni dopiero po dwóch dniach zmył ulewny deszcz.

Nie można jednak zapominać o tym, że „Sztuczki” to przecież debiut. Należy wierzyć, że Joanna Lech nie będzie przed czytelnikami robić kolejnych nieudanych sztuczek i wyciągnie z tej prozatorskiej próby lekcję, na której skorzystamy i my, i literatura. Jeśli tak się stanie, do tej ostatniej ma szansę zawitać zupełnie nowa jakość. „Sztuczki” być może są tej nowej jakości zapowiedzią – jaskółką, co choć wiosny nie czyni, daje czytelnikom nadzieję.

 

Książka:

Joanna Lech, „Sztuczki”, wyd. Nisza, Warszawa 2016.