Kiedy czytamy dzieciom, rzecz jasna czytamy także sobie. Na świat wykreowany przez autora i ilustratora spoglądamy oczami dziecka – przez jego pytania, komentarze, żywe reakcje – ale czytaną lekturę przyswajamy też po swojemu, filtrując bodźce przez własne doświadczenia, wiedzę, przekonania. Czasem te dwie wizje godzą się ze sobą, czasami coś zgrzyta, a bywa i tak, że dwie interpretacje – nasza i dziecka – różnią się od siebie diametralnie. To zawsze ciekawa konfrontacja, która może być jeszcze bardziej zaskakująca, a nawet odkrywcza, gdy dotyczy drażliwego nieco obszaru, na punkcie którego wszyscy jesteśmy trochę przewrażliwieni, a mianowicie rodzicielstwa i relacji dziecko – rodzic.
Książki tego typu zawsze cieszyły się popularnością, jednak większość pozycji z czasów minionych skupiała się na lukrowanym wizerunku rodzica albo na zaznaczaniu wyraźnej hierarchii ról: rodzic mówi – dziecko słucha, matka i ojciec wydają polecenia – dziecko je wykonuje itp. W ostatnim dziesięcioleciu trend ten uległ zmianie. Zaczęły się pojawiać na rynku książki dla dzieci, które podważają omnipotentny wizerunek rodzica. Współcześnie portretowany ojciec nie zawsze jest silny i dobry, a matka niekoniecznie uśmiechnięta i znakomicie zorganizowana. Dzieci do tych portretów podchodzą w sposób otwarty, akceptujący. Dorośli – różnie. Bywa, że się jeżą, protestują, dotyka to jakiejś ich czułej struny, zmusza do odsłony, do pokazania swoich słabości.
Wrzesień to dobry czas, by przyjrzeć się takim książkom. U progu jesieni weszliśmy już w utarte trybiki bycia rodzicem – dowożącym, sprawdzającym, wypytującym… A może nie? Może praktykujecie całkiem inne rodzicielstwo? Z pięciu nowości wydawniczych ostatniego półrocza wyłania się bardzo różnorodny wizerunek rodzica i jego więzi z dzieckiem. Niekoniecznie idealny i uporządkowany, zawsze jednak autentyczny i szczery.
Zacznijmy od książki, która wprawiła recenzentów w niejaką konsternację. Fantasmagoryczna, a jednocześnie niepokojąco rzeczywista opowieść holenderskiego pisarza i poety Toona Tellegena – „Tata”. Z pozoru nic niezwykłego: ot, mały chłopiec opowiadający o swoim tacie. Ale jak opowiada! Zdaniem Józefa jego tata potrafi wszystko: uciszyć wichury, wysuszyć deszcze zanim spadną, zdusić wybuchy wulkanów, zapobiec trzęsieniom ziemi i gasić pożary. Jest tak silny i potężny, że „gdyby jechał na niego rozpędzony buldożer, tata i tak by go powstrzymał”. W ten wszechpotężny obraz ojca wkradają się jednak inne, niepokojące obserwacje. Na przykład taka, że tata czasem zapomina zrzucić lwią skórę, którą nosi w pracy, gdzie skrada się za złymi ludźmi, rzuca się na nich i pożera. Jest tak zagoniony, że zapomina o lwiej skórze, wślizguje się w niej do domu i ryczy, a pysk ma poplamiony krwią. Bywa też, że ogarnia go tak straszliwy smutek i rozpacz, że wszystko wokół robi się smutne. Nawet z kranu leci smutna woda! Choć tak silny i wielki, tata jest też zaskakująco kruchy i wrażliwy. Mocny kobiecy uścisk może go złamać.
Dla dziecięcego czytelnika ta ojcowska zmienność nie jest wielkim zaskoczeniem. Podobnie jak wszystkie snute przez Józefa opowieści – jak tata nakrzyczał na lekarzy i udaremnił wycięcie migdałków, jak podpowiadał mu na lekcji, bo rozciągnął się na wysokość pierwszego piętra i mógł wsunąć głowę przez okno, i jak ocalił słonia z ogrodu zoologicznego i osobiście odwiózł go samolotem do Afryki. W wieku przedszkolnym dzieci uwielbiają wymyślać niestworzone historie o tym, co potrafią ich rodzice i jakimi ważnymi rzeczami się zajmują, i prześcigają się w owych konfabulacjach, wcale nie dbając o to, czy mają one jakiekolwiek zakorzenienie w rzeczywistości. Tata, który „smyrga zbirami i puszcza nimi kaczki po jeziorze”? Phi!
Dorosły czytelnik do tych samych historii podchodzi z dystansem, żeby nie powiedzieć z powątpiewaniem, dopatrując się drugiego dna i ukrytych między wierszami przekazów. Oczywistym dla niego jest, że tacie Józefa daleko do ideału, ale bardziej nurtuje go fakt, że mężczyzna tak często znika. Jest, a jakby go nie było. Gdy Józef mówi „Kiedyś mu powiem, że uważam go za kogoś wyjątkowego i że nie jestem pewien, czy mi się to podoba”, od razu zapala się czerwone światełko. Może ta nietuzinkowa postać rodzica to tylko fantazja zrodzona z wielkiego chłopięcego marzenia o ojcu? Który był, ale właściwie już go nie ma, bo niby jest tutaj, ale w takim tutaj, które jest gdzie indziej? Toon Tellegen stawia filozoficzne pytania (z których słyną jego książki), pozwala na swobodny ciąg myśli, przywoływanie wspomnień, rozmaitych własnych interpretacji, ale niczego nie ułatwia, nie pisze wprost. Z przeczytanych opowieści czytelnik sam musi ułożyć sobie obraz ojca. Trochę widziany oczami Józefa, a trochę swoimi.
Kiedy jedne dzieci bardzo czegoś pragną, tak jak Józef obecności ojca, inne mniej więcej tego samego chciałyby się pozbyć. Oskar, niespełna 10-letni bohater książki Care Santos, postanawia sprzedać swoją mamę. Ma już dość jej nieustannego gderania, przypominania o sprzątaniu pokoju, zdrowym odżywianiu i czytaniu książek. Przede wszystkim jednak ma dość bycia na drugim planie. Odkąd na świat przyszedł jego młodszy brat, Fasolka, potrzeby Oskara zostały zepchnięte na obok. Przynajmniej w jego odczuciu. Chłopak zamieszcza więc w internecie ogłoszenie „Sprzedam mamę, lat trzydzieści osiem…” i pozwala toczyć się wypadkom. Zabawnie, lekko karykaturalnie i z przymrużeniem oka poprowadzona opowieść kryje pod podszewką przesłanie cięższego kalibru, które dla czytającego rodzica od początku jest klarowne: Oskar czuje się nieważny, pomijany, domaga się więc swoim ogłoszeniowym wybrykiem uwagi, zainteresowania własną osobą. Ale to nie historia samego Oskara jest tu najbardziej gorzkim wyrzutem pod adresem dorosłych, lecz jego przyjaciółki, Nory. Dziewczynka została zostawiona sama sobie – matka po prostu odeszła, a ojciec niby jest, ale pochłonięty karierą w telewizji, zajmuje się głównie sobą i kolejnymi partnerkami. Nora w zasadzie mieszka sama. Kiedy więc zasiada razem z Oskarem przed komputerem, by napisać ogłoszenie o sprzedaży mamy, dla młodego czytelnika jest to zabawny obrazek pary zwariowanych dzieciaków, którym wpadł do głowy głupi żart, ale dla dorosłego – alert, sygnał do pobudki, który każe się ocknąć z samozadowolenia i zastanowić nad jakością relacji z nieco starszym już dzieckiem, które nadal potrzebuje uwagi i uczucia, chociaż nie chce się już wprost do tego przyznać. Ostrzeżenie w żartobliwej konwencji: poświęć swemu nastolatkowi trochę uwagi, jeśli nie chcesz, żeby wystawił cię na internetowej aukcji!
Młodsze, kilkuletnie dziecko nie posunie się raczej do takich działań, ale swój protest wymierzony w rodzica też potrafi dosadnie wyrazić. Janek, bohater „Musu jabłkowego” Klaasa Verplancke, uwielbia spędzać czas z ojcem, kiedy jednak jego „ręce robią się zimne [i] ciskają błyskawice” chłopcu przestaje się to podobać. Stwierdza, że tata jest niefajny i głupi, po czym idzie sobie do lasu, jak Max w słynnej książce Maurice’a Sendaka. Ten las, o wiele mówiącej nazwie „Inaczej-i-Lepiej” pełen jest jednak dziwacznych drzew, które wyśpiewują straszne piosenki pełne pretensji o to, czego chłopiec nie zrobił: nie odrobił lekcji, nie sprzątnął butów, nie wyłączył telewizora… Ich zębate jadaczki kłapią bez końca w złowieszczym marudzeniu i chłopiec musi zatkać uszy. Ostatecznie tęsknota zwycięża i Janek wraca do domu, do taty, gdzie – podobnie jak w opowieści o Maksie – czeka kolacja, jeszcze ciepła, ale… Tata wciąż jest rozzłoszczoną małpą i dopiero po dłuższej chwili łagodnieje. Znakomicie widać na kolejnych rysunkach, jak emocje opadają z niego minuta po minucie – delikatnieje, wygładza się, przestaje wyglądać tak dziko. Dorosły czytelnik może przejrzeć się w tych ilustracjach jak w krzywym zwierciadle, przywołując z pamięci dowolną minioną sprzeczkę z dzieckiem i własne z wolna ustępujące wzburzenie. Ostatecznie przychodzi chwila, gdy palce taty znowu pachną musem jabłkowym – tutaj zapachem szczęśliwego dzieciństwa. To świetna opowieść o relacji pozbawionej lukru. Jak powiedział w jednym z wywiadów Klaas Verplancke, tą książką chciał pokazać, że tacy są właśnie ojcowie i synowie z krwi i kości: czasem zdarza im się odtrącić rękę wyciągniętą do zgody albo powiedzieć gorzkie „nie kocham cię”. I lepiej się z tym pogodzić, niż próbować na siłę kreować fikcyjną idealną rzeczywistość, której fałsz i tak kiedyś zostanie przez dziecko odkryty.
Wiele moglibyśmy się nauczyć w tej kwestii od kilkulatków, które otwarcie i szczerze komunikują swoje uczucia i lubią słyszeć zapewnienia, że się je kocha. „Powiedz, mamo, czy będziesz mnie kochać całe życie?” – pyta Archibald mamę tuż przed zaśnięciem w książce „Miłość” Astrid Desborde. A ta, odgadując potrzebę owego „zawsze”, nie odpowiada synkowi po prostu „tak” czy „oczywiście”, lecz rozsnuwa przed nim opowieść utkaną z rozmaitych chwil, w których ona go kocha – tych przed narodzeniem i tuż po, chwil, kiedy Archibald jest grzeczny i kiedy coś zbroił, kiedy odnosi sukcesy i gdy mu się coś nie udaje, w chwilach spędzanych razem i tych z dala od siebie. Mój czteroletni syn słuchał tych słów z rozanielonym uśmiechem na twarzy i nie musiałam mieć lepszego dowodu na to, jak mocny przekaz ze sobą niosą. Ale mama Archibalda mówi jeszcze jedną ważną rzecz, obok której dziecko czytelnik na razie przechodzi obojętnie, a która wzbudza emocje w czytającym dorosłym : „Kocham cię, bo jesteś moim dzieckiem, ale nigdy nie będziesz tylko mój”. W jednym zdaniu puenta mądrego rodzicielstwa, gdzie dziecko chowane jest nie dla rodziców, lecz dla świata. Archibalad jest wolny w matczynej miłości, nieskrępowany w swych wyborach. Wymownie oddaje to piękna ilustracja Pauline Martin, na której widzimy chłopca siedzącego na werandzie domku na drzewie. Macha nogami, wpatrując się z uśmiechem w wirujące na wietrze liście, które odlatują w sobie tylko znanym kierunku. Lektura „Miłości” oferuje dziecku kojące zapewnienie, że jest kochane, a dorosłemu czytelnikowi przypomina o tym, co w teorii oczywiste, ale często trudne w praktyce: o wpływie bezwarunkowej, rodzicielskiej miłości na relację z dzieckiem i na jego przyszłe życiowe wybory. Prosty, subtelny przekaz o wielkiej mocy.
Nie trzeba wielkich słów, by mówić o wielkich uczuciach. Ojciec będący narratorem książki „Przed twoim narodzeniem” najprostszymi wyrazami opisuje skomplikowane emocje związane z oczekiwaniem na upragnionego „małego ludzika”. Nie udało mu się go zrobić z kolorowych plam, z okruszków chleba, z kamyków, zapałek, a nawet z żelaza – wszelkie próby spełzły na niczym, a wybrane formy okazały się nietrwałe. Dopiero zrobienie ludzika z miłości, wspólnie z ukochaną osobą, przyniosło wspaniały efekt. Książka Rascala i Mandany Sadat to metaforyczna, obrazowa opowieść o rodzicielstwie, poetycka i wysmakowana wizualnie. W subtelny sposób odpowiada dziecku na pytanie, „skąd się wziąłem”, emanuje ciepłem i głębokim ojcowskim uczuciem. Dorosłemu czytelnikowi zapewnia refleksję, sentymentalną i kojącą – cofa do samych początków bycia rodzicem, pozwala na nowo przyjrzeć się sobie w tej roli, przywołać ważne emocje zapomniane w codziennym zgiełku.
Kiedy więc wasz obrażony kilkulatek odwróci się na pięcie i odmaszeruje do swojego pokoju, a fochowata nastolatka zatrzaśnie wam drzwi przed nosem, sięgnijcie po którąś z przedstawionych tu książek i oddajcie się krótkiej refleksji. A gdy burza ucichnie i przestaniesz być – drogi tato, droga mamo – wredną małpą, usiądźcie z dziećmi do wspólnej lektury. Każde z was wyniesie z niej coś cennego.
W rolach głównych wystąpiły książki:
- Toon Tellegen, „Tata”, il. Rotraut Susanne Berner, tłum. Jadwiga Jędryas, Dwie Siostry, 2016.
- Care Santos, „Sprzedam mamę”, il. Dennis Wojda, tłum. Karolina Jaszecka, Tatarak, 2016.
- Klaas Verplancke, „Mus jabłkowy”, tłum. Jadwiga Jędryas, Dwie Siostry, 2016.
- Astrod Desbordes, „Miłość”, il. Pauline Martin, tłum. Paweł Łapiński, Entliczek, 2016.
- Rascal, „Przed twoim urodzeniem”, il. Mandana Sadat, tłum. Paulina Małochleb, Czerwony Konik, 2016.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.