Poszło o wykład, który Schumacher wygłosił trzy tygodnie temu na Światowym Festiwalu Architektury w Berlinie, dotyczący problemu mieszkalnictwa w Londynie, który, podobnie jak reszta Anglii, zmaga się z problemem braku przystępnych cenowo mieszkań. Jednak sposób, w jaki podjął ten temat, oraz wnioski, które wysnuł, wywołały dyskusję wybiegającą daleko poza berliński festiwal. Schumacher podjął problem, z którym musi się dziś mierzyć wiele współczesnych miast. Ale jego wizja odbiega znacząco od tych, które – zdawałoby się – dominują w światowej debacie.

W dużym skrócie Schumacher doszukiwał się źródeł kłopotów współczesnego Londynu w złym podejściu do nowej zabudowy, co powodowane jest przede wszystkim złym prawodawstwem. Jego recepta jest prosta: regulacje są niepotrzebne, bo nad wszystkim najlepiej zapanuje rynek. Argumentował w sposób następujący: kryzys mieszkalnictwa bierze się stąd, że budownictwo regulowane jest przez odgórne zasady, które tworzone są zza biurka i nie przystają do dzisiejszych potrzeb. A te wymagają od nas budowania więcej oraz „wyżej”. Od pewnych trendów nie jesteśmy w stanie uciec. W sferach takich jak produkcja żywności, samochodów czy wydobycie ropy (w trakcie swojego wywodu wymienił wszystkie jednym tchem) nie ma kryzysu, ponieważ są regulowane rynkowo. Tak samo powinniśmy podchodzić do kwestii zabudowy w miastach, ponieważ tylko wolny rynek jest w stanie uzdrowić tę sferę. Pomijając być może kuriozalny charakter całego wywodu, swoim wykładem Schumacher wywołał niemałą burzę. Bliscy Zahy Hadid, stojący na czele jej fundacji, zdystansowali się wobec tej wypowiedzi, a kilka dni po odczycie pod londyńskim biurem Schumachera zebrała się grupa protestujących. Sam autor po jakimś czasie wystosował oświadczenie, w którym twierdzi, że chciał przede wszystkim rozpocząć pewną dyskusję.

Po co w ogóle o tym pisać? Czy tego rodzaju opinii nie czytamy często na forach internetowych lub w komentarzach pod artykułami? Ot, kolejny oszołom – tyle że ten może nieco bardziej znany i trochę bardziej poważany – wyszedł na scenę, by wypowiadać zupełnie nieprzemyślane tezy. Być może tak właśnie jest. Rzecz jednak w tym, że takie stanowiska, nawet jeśli wychodzą od słusznych obserwacji (istnieje problem dostępności mieszkań), za główną amunicję argumentacyjną przyjmują niewłaściwe przesłanki (powinniśmy sprawić, żeby powstawało więcej mieszkań, nawet kosztem istniejącej już zabudowy). Znaczącym problemem jest również to, że podobne poglądy głosi osoba znana i robi to, „żeby zaprzeczyć rozpowszechnianym często opiniom lewicowych doradców”. Brzmi znajomo?

Ten rodzaj niszczenia debaty, spłycania jej poprzez odwoływanie się głównie do emocji, znany był dotychczas przede wszystkim z dyskusji politycznych. Obecnie wkracza także do dyskursu architektoniczno-urbanistycznego. Architektura to również polityka (niektórzy nawet mówią, że przede wszystkim), jednak dyskusja na ten temat powinna być wolna od nadużyć stosowanych w sporach politycznych. W czasach post-prawdy, gdy liczy się nie tyle treść wypowiedzi, co sama siła uderzenia w przeciwnika, należy być bardzo uważnym, żeby tej strategii nie stosować w rozmowach o planowaniu miast, ponieważ stracimy na tym wszyscy. Gdy Schumacher twierdzi, że rozlewanie się miast jest nieekonomiczne, ma oczywiście rację. Jednak gdy w ramach rozwiązania tego problemu proponuje mechanizmy, które go poniekąd spowodowały (to przecież wolny rynek nieruchomości rozlał zabudowę miast na obrzeża, wespół z wolnym rynkiem motoryzacyjnym), to jest to albo oznaka ignorancji, albo czysta propaganda.

Niepokojące wydają się również głosy wspierające stanowisko architekta, mówiące, że wolność słowa jest w debacie najważniejszą wartością, a głosów takich jak ten Patricka Schumachera potrzebujemy więcej. Znane są tego typu wypowiedzi, marginalizujące treść wypowiedzi w imię wzmacniania „innego punktu widzenia”. Zmuszają one do podjęcia decyzji, czy z każdą, nawet najgłupszą wypowiedzią należy polemizować? Dowodzą również, że walka symboliczna o miasto przyjazne pieszym oraz ludziom mniej zamożnym nie została jeszcze wygrana. Mimo publikowania nowych książek, organizowania konferencji, na których powtarza się w kółko, do znudzenia, dlaczego miasto powinno być bardziej ludzkie, przyjazne pieszym i rowerzystom, część uczestników debaty nadal widzi wyjście w prostym oddaniu wszystkiego deweloperom.

Patrząc na całe zajście z nieco większego dystansu, można by odnieść wrażenie, że częstotliwość pojawiania się wypowiedzi o dobroczynnym wpływie wolnego rynku na kształt miast obecnie wcale nie słabnie. Opór względem regulacji, tzw. master planów, na Zachodzie wydaje się wzbierać z równie dużą siłą, jak w naszym kraju rośnie potrzeba zwiększenia restrykcji. Historia polskich miast może być pewną lekcją, z której zachodnie miasta mogłyby dowiedzieć się, do czego prowadzi wolna amerykanka. Drodzy turyści! Nie odwiedzajcie jedynie Wawelu i Pałacu Kultury. Pojedźcie też na nasze przedmieścia!

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Daniel Chapma [CC BY 2.0]; Źródło: Wikimedia Commons