Łukasz Pawłowski: Jakie według pana będą główne punkty zapalne na świecie w nadchodzącym roku?

Edward Lucas: Łatwiej byłoby wskazać miejsca, w których będzie spokojnie. Obecnie w każdym regionie świata istnieją potencjalnie niebezpiecznie punkty. Otwarta pozostaje kwestia bezpieczeństwa Azji, kończy się okres Pax Americana na Pacyfiku. Reżim w Korei Północnej prowadzi coraz bardziej zaawansowane prace nad stworzeniem własnej broni nuklearnej, a konsekwencje napięć pomiędzy Indiami a Pakistanem są trudne do przewidzenia. Bliski Wschód jest pogrążony w ogromnym chaosie. W Afryce ogromne zmiany demograficzne i gospodarcze będą powodem niestabilności i napięć pomiędzy poszczególnymi państwami. W Europie postępuje upadek regionalnego systemu bezpieczeństwa, któremu impet może nadać prezydentura Donalda Trumpa.

W rozmowie z „Kulturą Liberalną” Edward Luttwak, zdecydowany zwolennik Donalda Trumpa, stwierdził, że nowa amerykańska administracja w polityce zagranicznej skoncentruje się właśnie na rejonie Azji i Pacyfiku, a to w celu zatrzymania wzrastającej potęgi Chin. Czy zatem twierdzenia o końcu amerykańskiej dominacji w Azji nie są przedwczesne?

Niezbędna dla utrzymania amerykańskiej hegemonii w tym rejonie była Transpacyficzna Umowa o Wolnym Handlu [Trans-Pacific Partnership, TPP – przyp. red.]. Nowy sojusz gospodarczy stworzyłby podstawę do dalszej dominacji USA i byłby potężnym narzędziem przeciwko Chinom. Trump zapowiada zerwanie TPP i to będzie potężny cios w strategiczne interesy Amerykanów w rejonie Pacyfiku.

marshall

Przed administracją nowego prezydenta stoi bardzo ambitne zadanie – pogodzenie nacjonalizmu gospodarczego z siecią układów i sojuszy, które amerykańscy przywódcy zawierali od końca II wojny światowej. Obecnie dawni sojusznicy kuszeni są ofertą zmiany frontu, co pokazuje chociażby prochiński kurs nowego prezydenta Filipin, Rodriga Dutertego. Pekin chce rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym i ma odpowiednie możliwości technologiczne, żeby to zrobić, o czym świadczy przypadek przechwycenia amerykańskiego drona podwodnego, a także militaryzacja obszaru Morza Południowochińskiego.

Tymczasem Donald Trump odbył bezpośrednią rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu, wyraźnie irytując tym władze w Pekinie, które uznają wyspę za jedną ze swoich prowincji. Jakie według pana będą konsekwencje takich działań?

Dla Tajwanu to była niedźwiedzia przysługa. Istota polityki amerykańskiej polegała na tym, że w zamian za ustępstwa na poziomie symbolicznym Stany Zjednoczone w praktyce zapewniały Tajwanowi bezpieczeństwo, a jednocześnie uzyskały od Pekinu ustępstwa w innych sprawach. Tymczasem Trump wykorzystał Tajwan dla podbicia stawki. Z perspektywy strategicznej był to znaczący błąd, za który Tajwan może zapłacić wysoką cenę.

W Europie punktami zapalnymi są sytuacja na wschodniej Ukrainie i relacje Unii Europejskiej z Rosją. Jak zapowiadane przez wielu ekspertów zbliżenie Białego Domu i Kremla wpłynie na przyszłość tego regionu?

Nie wierzę w bliskie stosunki między Donaldem Trumpem i Władimirem Putinem. Prezydent elekt chciałby mieć dobre stosunki z Kremlem, ale to o niczym nie przesądza.

Oficjalny kandydat Trumpa na sekretarza stanu, Rex Tillerson, zna Putina osobiście, a w 2013 r. otrzymał Medal Przyjaźni, najwyższe cywilne odznaczenie Federacji Rosyjskiej, które można przyznać cudzoziemcowi.

Rex Tillerson od wielu lat jest szefem największego koncernu naftowego na świecie, Exxon. Firmy tego typu muszą działać w określony sposób i są obecne wszędzie tam, gdzie mogą uzyskać dostęp do surowców. Zabiegają więc o przyjaźń nie tylko Rosjan, ale również Saudów i Nigeryjczyków. Wydaje mi się, że Tillerson będzie najbardziej sceptyczną wobec Putina osobą w nowej administracji. Na własnej skórze doświadczył skali rosyjskiej korupcji i oszustw, które Kreml traktuje jako narzędzia do prowadzenia interesów z inwestorami. Trump natomiast chciałby mieć dobre stosunki z Putinem, dlatego że podoba mu się idea sojuszu „silnych mężczyzn”.

krastew

Co pan ma na myśli?

To narcyz, sam lubi pozować na silniejszego niż w rzeczywistości. Taka postawa może jednak doprowadzić do tragedii. Wojna na Ukrainie, potencjalne konflikty w obszarze Antarktyki czy sytuacja w państwach bałtyckich to kwestie wyjątkowo zniuansowane i delikatne. Trump może je źle zinterpretować i w trudnej sytuacji nie zareagować dostatecznie ostro, co groziłoby rozpadem NATO. Z drugiej strony, może również zachować się zbyt agresywnie, czego konsekwencją będzie wybuch regularnego konfliktu międzynarodowego.

Innym zagrożeniem jest perspektywa ubicia z Putinem większego targu, którego częścią składową byłoby bezpieczeństwo nie tylko Ukrainy, ale może również państw bałtyckich, a także Polski i Rumunii. W zamian za ustępstwa w tych krajach Trump będzie oczekiwał od Rosji współpracy w szeroko rozumianej dziedzinie bezpieczeństwa. To z pozoru znakomity układ, ale w rzeczywistości przypomina prezent gwiazdkowy zapakowany w wielkie pudełko – po otwarciu okazuje się, że w środku nic nie ma.

Taki układ z Rosją musiałby też dotyczyć Bliskiego Wschodu, gdzie sytuacja komplikuje się z dnia na dzień. Wojna w Syrii to wielowarstwowy kryzys. Po zdobyciu Aleppo, Iran, Turcja i Rosja kontynuują polityczną i militarną ofensywę, ignorując Stany Zjednoczone. Czy nowa administracja Białego Domu będzie dążyła do wzmocnienia amerykańskiej pozycji na Bliskim Wschodzie?

Zachód forsował w Syrii nierealistyczną politykę – popierał siły dążące do zmiany reżimu, ale jednocześnie nie był gotowy na ich realne wsparcie. Tym samym umożliwił Rosji, Turcji i Iranowi przejęcie inicjatywy. Dziś rola Stanów Zjednoczonych sprowadza się właściwie do gwarantowania bezpieczeństwa Izraela. W tej sytuacji Europa musi zrozumieć, że w newralgicznym dla niej regionie panuje chaos zarządzany przez trzy niesprzyjające jej kraje.

Część ekspertów twierdzi, że Amerykanie wycofaliby się z Bliskiego Wschodu niezależnie od wyników wyborów. Stany Zjednoczone same produkują coraz więcej ropy i gazu, a przez to stają się coraz mniej zależne od surowców z Bliskiego Wschodu.

Stany Zjednoczone stają się proporcjonalnie mniej ważne dla reszty świata, która szybko się bogaci. Nadchodzą czasy, kiedy rola USA jako globalnego lidera i gwaranta bezpieczeństwa musi zostać uzupełniona przez działania innych krajów takich jak Japonia, Korea, Australia i cała Europa. Musimy reagować na zmieniający się świat. W przeciwnym razie obecny porządek może się zawalić i będzie to miało bardzo niebezpieczne konsekwencje dla wschodnich i południowych granic Europy.

W Europie w nachodzącym roku odbędą się wybory prezydenckie we Francji oraz parlamentarne w Niemczech. Jakie będą miały konsekwencje dla przyszłości Unii Europejskiej?

Najważniejsze są wybory we Francji, ponieważ w przypadku zwycięstwa Marine Le Pen będzie bardzo trudno zachować obecną formę współpracy europejskiej.

A jeśli Angela Merkel również przegra?

Wydaje mi się, że nawet gdyby w Niemczech zwyciężyli Socjaldemokraci i stworzyli koalicję z Zielonymi, nie oznaczałoby to odwrotu od unijnych wartości. To byłaby zmiana, ale nie tej wagi co zwycięstwo Alternatywy dla Niemiec (AfD), które obecnie wydaje się bardzo mało prawdopodobne.

Obecnie mamy do czynienia z trzema rodzajami sił antyeuropejskich. We Włoszech jest to Beppe Grillo, który jest przeciwko euro, ale nie przeciwko Unii. Alternatywa dla Niemiec jest przeciwko UE jako takiej, ale jej wpływ na politykę Niemiec jest stosunkowo niewielki. Za to Marine Le Pen jest przeciwko NATO, euro, UE i ma spore szanse na rządzenie Francją.

W związku z prawdopodobnym zmniejszeniem amerykańskiego zaangażowania w Europie, w UE odżyła koncepcja silniejszej integracji, a także stworzenia europejskich sił zbrojnych. Czy uważa pan, że kryzysy, z którymi obecnie zmaga się Wspólnota, mogą finalnie przysłużyć się wzmocnieniu Unii?

Kwestia euro to problem dotyczący gospodarki i możliwe, że po wyborach w Niemczech zostanie zaproponowana nowa umowa, która umorzy część greckiego długu i przedstawi nową receptę na kryzys. Osobnym tematem jest zabezpieczenie zewnętrznych granic Unii Europejskiej, a jeszcze innym działanie Unii poza jej granicami, czyli obrona naszych interesów na zewnątrz. To jest możliwe do realizacji, bo przecież Unia Europejska liczy 0,5 mld mieszkańców, a wartość PKB w niej przekracza 16 bln dolarów. Europę stać na takie działania, ale to wymaga konsekwencji i stanowczości.

Czy jeśli zarówno we Francji, jak i w Niemczech wygrają kandydaci „przewidywalni”, czyli François Fillon i Angela Merkel, będą oni mieli mandat do wprowadzania niezbędnych reform?

Myślę, że nowe otwarcie w postaci tandemu Merkel-Fillon byłoby wystarczające dla wprowadzenia niektórych zmian, np. dotyczących strefy Schengen czy reformy Eurolandu. Bardziej skomplikowane są kwestie polityki zagranicznej Wspólnoty. A najbardziej wrażliwą strefą Unii Europejskiej jest wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony, do której poszczególne regiony podchodzą w różny sposób.

Jak w takim razie poradzić sobie z kryzysem migracyjnym, który w przyszłym roku znów może się nasilić?

Utrzymanie strefy Schengen będzie niemożliwe bez zdecydowanego stanowiska wszystkich państw UE wobec przepływu imigrantów i uchodźców. Obawiam się, że w wyniku kolejnych kryzysów Grecja może z tej strefy wypaść. Turcja szantażuje UE dwoma milionami uchodźców, którzy pozostają na jej terytorium, a państwa członkowskie złamały swoją obietnicę i nie pomogły Grecji w najtrudniejszym okresie. W pobliżu zewnętrznych granic Wspólnoty w strasznych warunkach żyją miliony osób, a ich sytuacja jest po części efektem działań państw europejskich. Potrzeba nowego, nieistniejącego jeszcze, imperialnego podejścia Europy, które byłoby w stanie ustabilizować sytuację.

Ostatnim jaskrawym punktem na mapie stosunków międzynarodowych są relacje pomiędzy Rosją a Chinami. Przed dwoma laty rządy tych państw podpisały umowę na dostawy gazu na okres 30 lat, co przez Rosjan było przedstawiane jako symbol utrwalenia sojuszu Pekinu z Moskwą.

Rosja i Chiny na pewno nie stworzą zwartego sojuszu. Po angielsku te dwa państwa moglibyśmy określić słowem „frenemies”, które oznacza zarówno przyjaciela, jak i wroga. Oba mają wspólny cel w zmianie porządku świata opartego na dominacji Zachodu, ale dążą do tego z różnych powodów. Chiny wciąż są fabryką świata, dla której rynkiem zbytu są wszystkie pozostałe kraje, dlatego zależy im na stabilności bogatych, rozwiniętych państw, ale z coraz silniejszą pozycją Chin.

Rosja należy do zupełnie innej kategorii wagowej, oligarchiczna klasa rządząca paranoicznie boi się jakiejkolwiek zmiany władzy, dlatego postrzega Zachód jako ciągłe zagrożenie. Putin wie, że rosyjska gospodarka jest przestarzała i w pełni uzależniona od globalnych cen surowców. Potrzebuje więc gwałtownych i sprzyjających mu zmian w Europie, które pozwolą na powrót do utrzymywania relacji z państwami europejskimi na poziomie bilateralnym. To są zupełnie różne cele, a podpisana umowa gazowa, chociaż przedstawiona jako sukces, tylko podkreśla dysproporcje w potencjałach obu mocarstw i obnaża rosyjskie słabości. To Rosja jest słabszą stroną w tej relacji.

A jeśli ta gwałtowna dezintegracja Unii Europejskiej nie nastąpi? Co wtedy może zrobić Władimir Putin?

Wtedy będzie się musiał zmierzyć z realną zapaścią ekonomiczną. Ceny surowców na dłuższą metę będą spadać, a Rosja nie ma żadnych alternatyw. Osłabienie Unii i powrót do bilateralnych relacji pozwoli Putinowi kupić kolejne kilka dekad względnej stabilności. Niektóre części tego planu już udało mu się zrealizować, czego przykładami są Brexit, zwycięstwo Donalda Trumpa i wzrost radykalnych nastrojów w Europie.

 

* Współpraca: Jakub Bodziony
** Ikona wpisu: fot. Nik Frey Niksan (CC BY 2.5). Źródło: Wikimedia Commons