0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Postprawda ekranu. Recenzja...

Postprawda ekranu. Recenzja filmu „Tancerka” Stéphanie Di Giusto

Joanna Brych

Reżyserka biograficznej opowieści o wielkiej tancerce Loïe Fuller wypełnia jej życie zdarzeniami, które z rzeczywistą historią nie mają nic wspólnego. Jej debiutancki obraz rodzi tym samym mnóstwo pytań o napięcie pomiędzy prawdą a zmyśleniem w dziełach pretendujących do odwzorowywania tej pierwszej.

Była jedną z pierwszych choreografek i reżyserek światła. Pod koniec XIX w. dokonała, nie będąc de facto profesjonalną tancerką, przewrotu w sztuce tańca i przygotowała grunt pod późniejsze europejskie sukcesy Isadory Duncan oraz innych pionierów tańca współczesnego. Jej kariera zaczęła się w Ameryce, ale międzynarodową sławę zyskała w Paryżu. Jej debiut w 1892 r. porównywano do późniejszych triumfów Baletów Rosyjskich Sergiusza Diagilewa. Pucołowata i niezbyt ładna na scenie przeistaczała się w cudowne zjawisko. „W naszych oczach zmieniła się w różnokolorową lśniącą orchideę, falujący, pływający wodny kwiat, wijącą się lilię. Magia Merlina, czarodziejstwo światła, barwy, zwiewności”– wspominała w swoich pamiętnikach Duncan, a poeta Stéphane Mallarmé pisał: „Scena wolna dla wyobraźni, wyłoniona w pozach i gestach z gry woalu, staje się najczystszym osiągnięciem”.

Tuż przed świętami na ekrany polskich kin wszedł film w reżyserii Stéphanie Di Giusto zatytułowany „Tancerka”, zgodnie z zapowiedzią dystrybutora „oparty na prawdziwej historii Loïe Fuller”. Niestety stwierdzenie to mija się z prawdą. Debiutująca reżyserka nie zawahała się bowiem dopisać swojej bohaterce (urodzonej w 1862 r. jako Mary Louise Fuller), którą – jak twierdzi – chciała wydobyć z zapomnienia, drugiego życiorysu i w niczym nieuzasadniony, żeby nie powiedzieć kiczowaty, sposób zbanalizowała jej życie prywatne oraz karierę.

Fot. materiały prasowe

Fot. materiały prasowe

Tańcząc z biografiami

Przemysł filmowy może w ostatnim czasie pochwalić się przynajmniej dwoma rzetelnymi i jednocześnie interesującymi przykładami biografii tancerzy. Pierwszy to „Tancerz” w reżyserii Stevena Cantora o pochodzącym z Ukrainy Siergieju Poluninie, najmłodszym w historii pierwszym soliście The Royal Ballet. Drugi, „Nuriejew – taniec wolności” – produkcja BBC w reżyserii Richarda Cursona Smitha – przedstawia kulisy brawurowej ucieczki z ZSRR na Zachód jednego z najsłynniejszych tancerzy baletowych XX w. Oba filmy są rzeczywiście oparte na prawdziwych historiach, co w niczym nie zaszkodziło atrakcyjności fabuły. Przybrały formę dokumentu, z tym że film o Nuriejewie jest już dokumentem fabularyzowanym, a w postać słynnego radzieckiego tancerza wcielił się Artem Owczarenko, pierwszy solista Baletu Bolszoj. Ich scenariusze niczego nie ukrywają, a wręcz przeciwnie odsłaniają słabości bohaterów, jak choćby fakt zażywania przez Polunina narkotyków. Z biografiami słynnych artystów mierzy się też często sztuka baletu. Przynajmniej dwa spektakle w choreografii Borisa Ejfmana – „Czajkowski” i „Czerwona Giselle” o losach wybitnej tancerki Olgi Spiesiwcewej – udowadniają, że można sfabularyzować prawdziwe życie w sposób niebanalny i wizjonerski.

Wybitnym natomiast specjalistą od biografii skandalizujących i „niewiernych” był zmarły w 2011 r. brytyjski reżyser Ken Russell. Już w latach 60. XX w. zasłynął serią fabularyzowanych dokumentów dla BBC m.in. o Isadorze Duncan i Richardzie Straussie. Później nakręcił filmy o Gustawie Mahlerze, Franciszku Liszcie, Rudolfie Valentino. Z zasady odrzucał wierność życiorysom swoich bohaterów, konsekwentnie kładł nacisk na poza artystyczne strony ich życia, często nie liczył się z realiami epoki, w której żyli, z upodobaniem ubierał we współczesne kostiumy gwiazd rocka oraz popkultury. Czy był to świadomy wybór takiej, a nie innej drogi twórczej, czy tylko przemyślana strategia marketingowa – trudno dzisiaj rozstrzygnąć.

Wydaje się, że właśnie strategię Russella, polegającą na luźnym podejściu do materiału biograficznego, postanowiła w pewnym stopniu kontynuować Stéphanie Di Giusto. Jak twierdzi, zdecydowała się nakręcić biografię wielkiej tancerki, bo zaintrygowały ją zdjęcia z ukrytą za wirującymi woalkami postacią, z podpisem na odwrocie „Loïe Fuller. Ikona Belle Epoque”.

Fot. materiały prasowe

Fot. materiały prasowe

Granice zmyślenia

Filmy biograficzne zazwyczaj dobrze są odbierane przez widzów, których przyciąga magia nazwiska głównego bohatera oraz oczekiwanie na wydobycie nieznanych dotąd powszechnie faktów. Często skupiają się na jednym ważnym i jednocześnie przełomowym epizodzie. Podobnie jak pamiętniki lub wspomnienia powstają, aby utrwalić czas. Są materiałem wrażliwym. Stąd też łatwo przekroczyć granice. I tak się chyba stało w filmie Di Giusto.

Już po pierwszych scenach filmu można się zorientować (nawet nie znając biografii artystki), że mamy do czynienia z artystyczną fikcją, zmyśleniem, które w wyniku zabiegów reżyserskich próbuje jedynie stwarzać wrażenie prawdy. Wolność indywidualnego, twórczego działania jest oczywiście niezbywalnym prawem artystów. Jednak sztuką jest również korzystanie z niej. Pomijając ograniczenia, które nakłada na twórców prawo, powinni pamiętać oni o autocenzurze albo – inaczej rzecz formułując – autokontroli. Pewne działania artystyczne są po prostu zbędne, szkodzą wartości dzieła i ze swobodą twórczą mają mało wspólnego. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy główna bohaterka, z przyczyn oczywistych, nie może już na takie konfabulacje w sposób adekwatny zareagować. Pozostaje też kwestia zwyczajnego wprowadzenia publiczności w błąd.

To prawda, dialog pomiędzy zmyśleniem i prawdą w sztuce toczy się od dawna. Jak słusznie zauważył jednak kiedyś Jan Kott, zmyślenie okazuje się z reguły uboższe od prawdy. Czy jest więc w twórczości historycznej miejsce na jakąkolwiek fantazję? Na pewno tak, ale w granicach rozsądku i dobrego smaku. Jest rzeczą oczywistą i niepodlegającą dyskusji, że każda opowieść historyczna jest trochę zabarwiona wizją autora i przedstawia jego punkt widzenia. Koncentruje się na jednych zdarzeniach, inne pomija. Niedopowiedzenia i przerwy w życiorysach logicznie zaś i właśnie z fantazją wypełnia.

I tak mogło, a nawet powinno się zdarzyć w przypadku omawianego filmu. Prawdziwe życie Loïe Fuller było wystarczająco ciekawe i burzliwe, aby stać się podstawą scenariusza filmowego. Należało tylko w barwny sposób je przedstawić, wydobyć z mroku historii, wypełnić luki i wpisać we właściwy i zrozumiały współcześnie kontekst. Tymczasem Di Giusto stworzyła życie Fuller od nowa i na swoje własne wyobrażenie.

Poprzestawiana rzeczywistość

Przykładowo: Louis Dorsay, filmowy kochanek Fuller, zrujnowany i wiecznie wdychający eter arystokrata dyskretnie czuwający nad jej karierą, to postać całkowicie fikcyjna. Został przez reżyserkę wymyślony, gdyż – jak stwierdziła podczas konferencji prasowej – Fuller była lesbijką, a ona potrzebowała obecności mężczyzny w filmie pełnym kobiet i nie chciała, aby orientacja seksualna głównej bohaterki stała się tematem najbardziej przykuwającym uwagę widzów. Tłumaczenie mało przekonujące i choć Dorsay (dobrze zagrany przez Gasparda Ulliela) jest postacią wzbudzającą sympatię, trudno zrozumieć ten zabieg scenariuszowy. Zwłaszcza, że częściowo pozbawia film ważnego wątku – rodzącej się w tym czasie emancypacji kobiet, która miała wpływ nie tylko na ich życie prywatne, ale i na sztukę. Z fabuły wynika też, że ojciec tancerki był Francuzem, nieudacznikiem i alkoholikiem. Już w prologu zostaje brutalnie zamordowany, gdzieś na Dzikim Zachodzie. Loïe (w tej roli rzetelnie przygotowana postpunkowa piosenkarka francuska Soko), do tej pory wychowywana przez ojca, wraca więc do matki – oszalałej dewotki, która po rozstaniu z mężem schronienie odnalazła w Lidze Trzeźwości. Ma również nadzieję sprowadzić swoją córkę na tę samą drogę. Ta jednak wybiera karierę aktorską. W rzeczywistości Mary Louise Fuller była pewną siebie dziewczyną z amerykańskiej prowincji, jej ojciec nie był Francuzem ani nie został brutalnie zamordowany. Przez pewien czas uległ wprawdzie gorączce złota, ale potem prowadził farmę, hodował konie, a nawet zdarzyło mu się kierować szkołą tańca. Mary Louise od najmłodszych lat zaś, bez żadnych oporów ze strony rodziców, występowała na wielu scenach teatralnych m.in. w Chicago i Nowym Jorku, a prasa – „ The Daily Mirror” oraz „ The Times” – regularnie odnotowywała jej występy.

Fot. materiały prasowe

Fot. materiały prasowe

Kolejny niczemu niesłużący trick reżyserski to charakterystyka Loïe Fuller jako nieśmiałej dziewczyny znikąd, której kariera zaczęła się w zasadzie przez przypadek, od kradzieży pieniędzy (tym samym nie widać na ekranie wielu lat wcześniejszej ciężkiej pracy). W tym samym duchu przedstawione zostało też życie intymne tancerki. Sceny obrazujące tę część jej życia należą chyba do najbardziej kiczowatych i banalnych w całym filmie. Wymyślone zostały również okoliczności spotkania z Isadorą Duncan (Lily-Rose Depp), a prawdziwa partnerka życiowa Fuller, Gabriel (Mélanie Thierry), otrzymała nową tożsamość i przeistoczyła w jej wierną menedżerkę. Wszystko to jest nieprawdą, co więcej nie wiadomo czemu mnożenie tych fikcji miało służyć.

Gdyby Di Giusto dokonała jednej bądź dwóch modyfikacji byłoby to jeszcze wytłumaczalne i zrozumiałe. Wygląda jednak na to, że poszła po prostu na skróty i wybrała łatwiejszą drogę. Potrzebowała chwytliwego bohatera i Fuller idealnie się do tego nadawała. Zapomniana gwiazda belle époque, w tle bardziej rozpoznawalna Isadora Duncan, w materiałach promocyjnych słynne nazwiska: Curie, Toulouse-Lautrec, Rodin. Tylko dlaczego większości z tych postaci nie umieściła w swoim scenariuszu? Bo łatwiej było stworzyć kolejną naiwną historię (pozbawioną szerszego kontekstu społecznego i historycznego) o dziewczynie z prowincji, która dzięki wpływowemu kochankowi dostała się na salony i odniosła sukces? A może po prostu zabrakło jej wizji i doświadczenia, aby sprostać trudniejszemu zadaniu i zmierzyć się z prawdziwym życiem Loïe Fuller…

* * *

„Tancerkę” warto obejrzeć dla plastycznie i wiarygodnie ujętych scen tanecznych. Di Giusto znakomicie uchwyciła wysiłek i ból kontuzji towarzyszące tej sztuce. Udało jej się również zachować (i to jest chyba największe jej osiągnięcie) równowagę między techniką a metafizyką. Atutem filmu są też zdjęcia (Benoît Debie), wnętrza (Carlos Conti, Lise Péault) i kostiumy z epoki (Anaïs Romand). Wykształcenie reżyserki w dziedzinie fotografii i scenografii daje o sobie pozytywnie znać na każdym kroku, a nastrój doskonale uzupełnia muzyka Maxa Richtera i Nicka Cave’a. Trzeba jednak przedtem zgodzić się na to, że życiorys artystki uległ konfabulacji. A przecież Mary Louise występowała aż do 1925 r., kończąc karierę sceniczną w wieku 66 lat. Jej następczynią w Folies Bergère została Josephine Baker. Czy to za mało na scenariusz filmowy…?

 

Film:

„Tancerka”, reż. Stéphanie Di Giusto, Francja 2016.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 418

(2/2017)
10 stycznia 2017

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj