Nie mam kompetencji do rozsądzania, co Lech Wałęsa podpisał, a czego nie podpisał – bowiem ani sam tego nie badałem, ani nie gustuję w tego typu badaniach historycznych. Nawet gdybym badał i gustował, to uważałbym, że sprawa musi przejść przez procedurę sądową. Publiczne stwierdzenie ewentualnych grzechów Wałęsy jest wszak nawet nie oskarżeniem, ale po prostu skazaniem. IPN nie może zastępować sądu.

Jako historyka losy Wałęsy interesowały mnie w różnych kontekstach: jako casus awansu społecznego, jako przykład narodzin trybuna ludowego, jako przestroga przed zbyt jednoznacznym kwalifikowaniem postaci historycznych. Przecież, nawet bez całej sprawy „Bolka”, była to (jest to) postać silnie kontrowersyjna, a nadto odmienna w roli przywódcy ruchu masowego oraz w roli prezydenta. Sam fakt ewentualnej rekrutacji Wałęsy jako „Bolka” interesuje mnie też bardziej w kontekście poznawania metod SB (co w tym wypadku nie jest zresztą rewelacją) oraz poznawania różnorodnych postaw ludzi w takich sytuacjach niż jako konkretny przypadek indywidualny.

Tym razem casus Wałęsy interesuje mnie wszakże przede wszystkim z punktu widzenia funkcjonowania historii w społeczeństwie. Mówi się nieraz, że „Historia osądzi”, „Historia zdecyduje” itd. Są to zdania rzadko prawdziwe, co rozpatrywany casus potwierdza. Upływ czasu nic nie rozsądza. Ludzie, w tym historycy, najczęściej nadal spierają się o rozważaną postać, wręcz o fakty. Wydarzenia historyczne, w tym fragmenty życiorysu wybranych postaci, stają się użytecznymi narzędziami w bieżących sporach politycznych. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w podważaniu prawości Wałęsy celem większości osób działających – co nie znaczy, że wszystkich – nie jest bliższe przyjrzenie się historii, ale zdobycie punktów w walce politycznej. Chce się zniszczyć Wałęsę, by tym samym dyskredytować ludzi ze środowiska go otaczającego, którzy tworzyli III RP – a zwłaszcza tych, którzy w drogę przeciw komunizmowi wyruszyli, startując z PZPR-u lub przynajmniej z rodzin komunistycznych. Nieważne, ile siedzieli. W opinii osób ich nielubiących pozostają postkomunistami, którzy jakoby przeszkodzili rzeczywistemu uwolnieniu się od komunizmu i zarazem utrudnili stworzenie państwa ludowo-prawicowo-narodowo-katolickiego, traktowanego zapewne jako jedyne prawdziwie polskie. Niedługo poznamy prawdopodobnie zupełnie inną, zwłaszcza od strony istotnych nazwisk, historię strajków 1980 r.

Jako historyka interesuje mnie podejście do postaci historycznej, którego nie mogę zaakceptować, ale które zdarza się wśród przedstawicieli naszego zawodu o skłonnościach prokuratorskich. Sam, zarówno w badaniu spraw, jak i w pisaniu o postaciach historycznych, chciałbym możliwie skomplikować obraz. Nie zawsze mi się to zapewne udaje, ale chciałbym tak czynić. W rozpatrywanym wypadku ewentualne potknięcie Wałęsy jawi się jako przekreślające jego inne osiągnięcia. Otóż chcę powiedzieć, że nawet świętym Kościoła katolickiego zdarzało się błądzić. Bohaterom narodowym zdarzało się podpisać coś, czego nie powinni. Nic nie zmieni zaś faktu, że Lech Wałęsa był przywódcą strajku 1980 r. oraz „Solidarności”. Co też ważne, jeżeli rzeczywiście w latach 70. współpracował z SB, a potem urwał się esbekom, to zasługuje na szacunek. Urwanie się było znacznie trudniejsze niż odmowa współpracy od początku. Twierdzeń, że jego ewentualna współpraca wystawiła go na efektywne szantaże, wpłynęła na kierunek przezeń obrany itd., trzeba by jeszcze dowieść.

Zdumiewa, jak w społeczeństwie/narodzie, który szuka wszelkich powodów, by być dumnym z siebie i swojej historii, dyskredytuje się strajk gdański jako rzekomo prowadzony przez człowieka pozostającego pod wpływem SB, zaś przemianę 1989 r. – jako zatrutą. Przecież dyskredytowanie jednego i drugiego jest czymś znacznie gorszym niż „pedagogika wstydu” w innych sprawach (nawet gdyby oskarżenie o jej prowadzenie było prawdziwe!). Jeżeli może i największe zbiorowe osiągnięcia w historii najnowszej podaje się w wątpliwość, to chyba pozostaje tarzać się w błocie we wszechogarniającym odruchu ekspiacyjnym. Zdumiewa też, jak w społeczeństwie/narodzie w znakomitej większości powołującym się na związek z katolicyzmem uważa się, że właściwe były drogi, które miały duże szanse doprowadzić do gwałtownych walk, nawet jeśli ostatecznie może zwycięskich dla obozu antykomunistycznego.

Jako historyka interesuje mnie, jak to jeszcze raz realizuje się cykl znany z wielu rewolucji. Po jakimś czasie (w następnym pokoleniu?) przychodzi druga faza przemiany. Rozgrywka toczy się już nie z pierwotnymi przeciwnikami (iluż znaczących komunistów jeszcze żyje i jest aktywnych?). Toczy się z obozem, który jako zbiorowość miał wielki wpływ na strategię podważenia ancien régime’u i po zwycięstwie usytuował się w czołówce. Ci, którzy teraz są na wznoszącej, są bliżsi przeciętnej narodowej mentalności niż ci, którzy kiedyś podjęli walkę dosyć samotnie i byli mało typowi. Gdyby byli typowi, toby się po prostu nie odważyli. Przecież nie jest prawdą, że cały naród – niezależnie od tego, co w znacznym procencie myślał – ciągle i na okrągło walczył z komunizmem. Dziś można dawać do zrozumienia, że tak było, ale to nie jest prawdą. Bojownicy drugiej zmiany rzadko zdążyli wziąć udział w walce, jeszcze rzadziej na istotnych miejscach, niekiedy zaś po prostu żyli i funkcjonowali w ramach systemu, który wtedy istniał – bo niby w ramach jakiego innego mieliby fukcjonować? Wielokrotnie nie pamiętają dawnych ograniczeń, zaś chcą poprowadzić kraj znacznie dalej w pożądanym przez siebie kierunku, niż rzeczywiście chciała poprzednia elita polityczna. Chcą go powieść ku innemu, w gruncie rzeczy, modelowi narodu i społeczeństwa. Poprzednia elita i jej wspomnienie im przeszkadzają.

 

*/ Fot. Giedymin Jabłoński, Przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego Lech Wałęsa w Sali BHP Stoczni Gdańskiej im. Lenina, 1980, Wikipedia Commons.