Najnowsza książka chętnie cytowanego nad Sekwaną senegalskiego politologa Tidianego N’Diaye nosi podtytuł „Historia chińskiej obecności w Afryce”. Nie jest to jednak klasyczny wykład historyczny, w którym autor chronologicznie omawia kolejne etapy relacji sino-afrykańskich. N’Diaye od momentu wydania w 2008 r. swojej głośnej książki „Le génocide voilé” (Ukryte ludobójstwo) uprawia pisarstwo, którego celem jest demaskowanie i które przyjmuje kształt eseju. Tak też napisany został tom „Żółte i czarne”.
Autor stawia sobie w nim ambitny cel, jakim jest sporządzenie bilansu chińskiej obecności w Afryce. Podsumowania tego dokonuje, wybierając chaotycznie kilka pól aktywności Chińczyków na Czarnym Lądzie oraz próbując osadzić strategie sinizacji Afryki w kontekście historycznym i geopolitycznym, a także częściowo zinterpretować je przez pryzmat filozofii.
Instrumentalizacja historii
Dziejowe tło relacji chińsko-afrykańskich odtworzone zostało z pietyzmem, ale też z wartą odnotowania ironią. Mimo że autorowi ewidentnie brak umiejętności profesjonalnej krytyki źródeł historycznych, potrafił on doskonale oddać (i wyśmiać zarazem) mechanizm instrumentalizowania historii przez Pekin.
Jednym z przykładów tego procesu jest uparte przywoływanie przez dyplomatów Państwa Środka wydarzeń z dalekiej przeszłości dla uzasadnienia współczesnej obecności Chin na kontynencie afrykańskim. Czy jednak fakty historyczne, do których należy wysyłanie żyraf z Malindi na dwór cesarski, wyprawa do Afryki żeglarza Zheng He z okresu dynastii Ming czy sporządzenie przez Chińczyków w 1389 r. mapy Czarnego Lądu – ponoć najstarszego zabytku kartograficznego przedstawiającego Afrykę – rzeczywiście legitymizują aktywność chińskich inwestorów w Senegalu lub w Tanzanii? Choć N’Diaye skrupulatnie opisuje kronikarskie przekazy, wie jednocześnie, że w oparciu o przykłady sprzed pół tysiąclecia nie można snuć przekonującej opowieści o pokojowej koegzystencji Chin i Afryki w XXI w. Wzmianki o historycznych wydarzeniach w wystąpieniach azjatyckich dyplomatów pełnią jedynie funkcję zwykłych ozdobników.
„Czarni służący”
N’Diaye patrzy więc na skorupy chińskiej porcelany znajdowane w ruinach Wielkiego Zimbabwe nie jak na pomniki współpracy azjatycko-afrykańskiej, ale jak na klasyczne obiekty archeologiczne. Dzięki temu w rozbudowanym wstępie książki umieszcza zgrabny, erudycyjny wykład historyczny, zawierający barwne anegdoty – ale nie tylko te wygodne dla Chińczyków.
Senegalczyk przypomina na przykład passusy z „Opisania ludów barbarzyńskich”, dzieła autorstwa Zhao Rukuo z 1226 r., w którym pojawiają się wzmianki o handlu afrykańskimi „niewolnikami przypominającymi demony” w Azji. N’Diaye przytomnie zauważa, że dyskryminowanie czarnoskórych w Chinach nie należy tylko do przeszłości. W Kantonie (Guangzhou) mieszka ponad 100 tys. Afrykanów. W „Chocolate City”, dzielnicy tego miasta, mówi się głównie w ibo (lingua franca południowowschodniej Nigerii), wolof (Senegal) lub lingala (Kongo). Regularnie dochodzi tam do ataków na Afrykanów.
Pokazując trwałość stereotypów rasowych, N’Diaye obala mit mówiący o tym, że determinantą „odkrywania” Afryki przez Chiny była jedynie ciekawość, tolerancja i chęć rozwijania wymiany handlowej. Mit ten można usłyszeć podczas przemówień otwierających każde z Forów Współpracy Afryka–Chiny (FOCAC). Tymczasem jest wręcz odwrotnie – stosunki sino-afrykańskie od zarania naznaczone były przemocą i pogardą. Retoryka antykolonialna z czasów Mao i ruchu państw niezaangażowanych czy hasła integracji krajowej gospodarki ChRL ze światowymi rynkami za Deng Xiaopinga jedynie maskowały rosnący z roku na rok głód Państwa Środka na surowce. Ofiarą tego głodu prędzej czy później musiała paść Afryka.
Strategia zorganizowanej grabieży
O mechanizmach ekspansji gospodarczej Chin na Czarnym Lądzie na łamach „Kultury Liberalnej” pisano już kilka lat temu w kontekście funkcjonowania BRICS. Oprócz wywozu surowców chińskie firmy dokonują także inwazji technologicznej (20 proc. zysków koncernu Huawei generowane jest w Afryce) i są jednym z największych inwestorów na kontynencie. N’Diaye zwraca uwagę, że ta ekonomiczna ekspansja Państwa Środka przebiega kompleksowo. Większość chińskich projektów infrastrukturalnych w Afryce oraz udzielanych przez Pekin pożyczek powiązana jest z przyznaniem koncesji na wydobycie kopalin lub zgodą na import tanich produktów chińskich.
System ten drenuje bazę surowcową Afryki, niszczy środowisko naturalne i eliminuje lokalne wytwórstwo oraz sektor usług, wpędzając kolejne kraje kontynentu w nowy cykl niewypłacalnego zadłużenia. Skutkiem ubocznym tego procesu jest wzrost bezrobocia, ujawnianie się nowych napięć społecznych, erozja demokracji na południe od Sahary oraz umocnienie paradynastycznych rządów lokalnej kleptokracji.
N’Diaye skupia się w swoim wywodzie na punktach najbardziej kontrowersyjnych, których opisy najczęściej goszczą na pierwszych stronach gazet. Przy tej okazji słusznie nazywa chińską pomoc rozwojową narzędziem perswazji politycznej. Czy istnieje jednak pomoc, która nią nie jest? Wsparcie w wydaniu Unii Europejskiej i USA też nie ma politycznie neutralnego charakteru, o czym przytomnie pisze senegalski ekonomista. Chińczycy po prostu adaptują wiele z rozwiązań neokolonialnych stworzonych przez Europejczyków – imitują stare praktyki i wzbogacają je o wygodne dla siebie elementy.
Drenaż a rozwój konsumpcji
Afryka od kilku dekad funkcjonuje w wyobraźni Chińczyków jako jedna wielka kopalnia napędzająca gospodarkę ChRL oraz jeden wielki zsyp na towary niskiej jakości. Z drugiej jednak strony – co, niestety, pojawia się zaledwie na marginesie wykładu N’Diaye – „masowy napływ towarów produkowanych w Państwie Środka, sprzedawanych nieraz pięć razy taniej niż tradycyjne, znane marki, pozwolił zdemokratyzować dostęp do konsumpcji. Rozpoczęcie roku szkolnego czy uroczystości związane ze świętami religijnymi przestały już być zmorą dla wielu głów rodzin”.
Szkoda, że w książce Senegalczyka brakuje tego rodzaju refleksji. Bez nich opis postrzegania Azjatów przez Afrykanów staje się zdecydowanie za bardzo zdemonizowany. Nawet jeśli Chińczycy często są postrzegani jako hałaśliwi i brudni ignoranci, to i tak dla wielu mieszkańców Czarnego Lądu stanowią oni wzorzec gospodarności i sukcesu, który został osiągnięty bez pomocy Europejczyków (a często po prostu im na przekór). W Afryce samowystarczalność, sui generis komuniatarianizm i podważenie hegemonii Zachodu są niezwykle cenione.
Wina wszystkich – tylko nie nas
Przyczyn sukcesu chińskiego ekspansjonizmu N’Diaye upatruje w dwóch czynnikach. Pierwszym jest wspomniane wcześniej zapotrzebowanie Państwa Środka na surowce, drugim – wyniszczenie Afryki przez Europejczyków. Z wagą tego spostrzeżenia trudno się nie zgodzić, aczkolwiek umieszczenie w książce kilkudziesięciu stron poświęconych kolejnym etapom kolonizacji Afryki przez Europejczyków czy też rozwlekłym impresjom na temat filozofii społeczno-politycznej w Chinach jest zabiegiem zupełnie bezsensownym. Owe passusy są typowymi „zapchajdziurami”, a zawarte w nich informacje swobodnie można było umieścić w przypisach (dodajmy przy tym, że bibliografia na końcu książki przedstawia się bardzo ubogo).
Warto zauważyć, że w modelu zaproponowanym przez Senegalczyka zbagatelizowano znaczenie postaw afrykańskich elit politycznych oraz wybielono liderów Afryki frankofońskiej. A ktoś przecież z Chińczykami te lukratywne kontrakty podpisuje. Są to przeżarte przez korupcje lokalne grupy interesu – w tym pochodzące z byłych kolonii francuskich, według autora najbardziej opornych na chińską kolonizację. N’Diaye lepiej by zatem zrobił, gdyby w miejsce niewiele wnoszących anegdot o kolejnych przewinach Chin (przykładowo, kuriozalnym wtrętem jest cały rozdział o destrukcyjnym wpływie chińskich prostytutek na morale Afrykanów), pochylił się przez moment nad kondycją etyczną subsaharyjskich mężów stanu.
Książka:
Tidiane N’Diaye, „Żółte i czarne. Historia chińskiej obecności w Afryce”, przeł. Elżbieta Brzozowska, Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2016.