Pewien Hiszpan uświadomił mi niedawno, że Podemos – młoda lewica sprzeciwiająca się polityczno-ekonomicznemu status quo, której korzenie sięgają masowych protestów na placach hiszpańskich miast w 2014 r. – od samego początku stała na barkach swojego charyzmatycznego lidera Pablo Iglesiasa. Fakt, że Podemos dwukrotnie już udało się wejść do parlamentu z trzecim wynikiem, jest sygnałem, że kluczowe postulaty młodej lewicy nie muszą wykluczać politycznego instynktu. A ten, jeśli tylko odpowiednio funkcjonuje, nakazuje znaleźć przywódcę (kobietę bądź mężczyznę), który poprowadzi partię do zwycięstwa.

Z zupełnie niezrozumiałego powodu ta oczywista prawda nie dociera jednak do obozu partii Razem. A szkoda. Żadne inne ugrupowanie na polskiej scenie politycznej nie mówi bowiem poważnie o parytetach, dostępie do aborcji, równouprawnieniu wszystkich mniejszości, degradacji wiarygodności idei neoliberalizmu, społecznej empatii, potrzeby wzmacniania społeczeństwa obywatelskiego, edukacji w kwestiach zmian klimatycznych i wreszcie – o konieczności pomocy uchodźcom. 

Problem polega na tym, że aby postulaty te na stałe wkroczyły do polskiej debaty, zmuszając tym samym inne partie do przyjęcia jasnego stanowiska, partia Razem musi najpierw znaleźć się w Sejmie. Co więcej, musi się później w tym Sejmie utrzymać. Aby to uczynić, świeżo wybrany zarząd krajowy partii musi wyjść z politycznej piaskownicy i bez kompleksów oraz momentami irytującego zażenowania wskazać palcem lidera partii. Jednym słowem, muszą wreszcie głośno powiedzieć to, o czym wszyscy wiemy od dawna – że liderem partii Razem jest Adrian Zandberg. 

Hiszpańska partia Podemos od początku wiedziała, kto jest jej naturalnym przywódcą. Iglesias budził emocje i miał charyzmę. Nie oznacza to, że nie było wokół niego innych, równie utalentowanych aktywistów. Wręcz przeciwnie. Rozumiano jednak, że każdy ma rolę do spełnienia, a brak jasnego przywództwa jest fikcją. Dwa lata po założeniu ruchu członkowie założyciele, w tym chociażby równie rozpoznawalny Iñigo Errejón, zaczęli wdawać się z Iglesiasem w otwartą polemikę na temat przyszłego kierunku partii. Co więcej, wszelkie postulaty wysuwane w publicznej debacie poddawano pod głosowanie nie tylko członków partii, ale również niezaangażowanych politycznie obywateli. Wreszcie, bez jadu, bez kompleksów, w atmosferze konstruktywnej krytyki, miażdżącą przewagą 89 proc. głosów zdecydowano, że Pablo Iglesias pozostanie liderem partii. Nie było tragedii, żalu i rozpadu. Partia nie straciła zwolenników. Iglesias, który po zwycięstwie nad Errejonem podkreślił silną przyjaźń łączącą obu założycieli, zaznaczył, że chce mieć wokół siebie osoby, które myślą inaczej niż on. Nie rzucił słów na wiatr – postulat Errejona o koniecznym pragmatyzmie, który w praktyce oznacza potencjalną koalicję z socjalistami, zaczyna nabierać rumieńców. Jest to jedyny sposób, by lewica odebrała władzę Partii Ludowej, z czego wreszcie zdała sobie sprawę nie tylko Podemos, ale i socjaliści.

Nikt oczywiście nie łudzi się, że w bliskiej przyszłości dojdzie w Polsce do sytuacji, w której dwie z trzech największych partii będą o charakterze lewicowym, tak jak to ma miejsce w Hiszpanii. Co więcej, Razem rzeczywiście, póki co, nie miałaby z kim wejść w koalicję, bo SLD to nie PSOE, a Leszek Miller to nie Pedro Sanchez. Jednak już stała obecność Razem w Sejmie, nawet na poziomie niewiele powyżej progu wyborczego, oznaczałoby możliwość naświetlenia lewicowej wrażliwości nie tylko w sejmowej debacie, ale i w mediach. Póki co Zandberg zapraszany jest wedle widzimisię telewizyjnych producentów, głównie gdy mowa jest o uchodźcach bądź negatywnych skutkach polityki PiS-u na arenie europejskiej. Problem w tym, że dla przeciętnego Polaka Zandberg jako nie-przywódca partii, którą założył, wygląda co najwyżej jak polityczny komentator. Z jakiej więc racji mają na niego głosować? Większość widzów i słuchaczy pewnie nawet nie wie, że Zandberg założył jakąś partię.

Nikt nie twierdzi, że przywództwo Zandberga, oczywiste dla wszystkich poza samymi zainteresowanymi, nie może zostać w przyszłości podważone. Świetną kandydatką byłaby na przykład Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, członkini zarządu krajowego partii wyróżniona przez prestiżowy magazyn „Foreign Policy” na zeszłorocznej liście 100 najważniejszych światowych myślicieli za swój udział w organizacji „czarnego protestu”. Zanim jednak mogłoby do tego dojść, zarówno Zandberg, jak i Dziemianowicz-Bąk musieliby zaakceptować i skorygować błąd, jakim jest brak oficjalnego lidera. Być może sygnały o tym, że Zandberg ma wystartować w wyborach na prezydenta Warszawy, są pierwszą zapowiedzią politycznego olśnienia. Dlaczego jednak samorząd? Albo Razem nie myśli jeszcze poważnie o wyborach parlamentarnych w 2019 r., albo nie wierzy w dobry wynik w wyborach samorządowych i zamierza wykorzystać je pod przyszłą kampanię parlamentarną. Jakakolwiek kryje się za tym strategia, trzeba wierzyć, że Razem wie, co robi. Być może wśród wielu liderów partii faktycznie znalazł się już ktoś, kto poprowadzi ugrupowanie w wyborach parlamentarnych na wypadek nieoczekiwanego zwycięstwa Zandberga w Warszawie? Obyśmy tylko szybko ją/jego/ich poznali.

Fot. wykorzystana jako ikona wpis: garryknight, flickr.com