Jakiś czas temu Richard Florida, apostoł kreatywności, na łamach „The Jacobin” przyznał – niczym Marcin Król – że… byliśmy głupi. Byliśmy głupi, bo uwierzyliśmy w klasę kreatywną i jej moc, która wcale nie poprawia jakości życia w miastach, prowadzi tylko do jeszcze większego bogacenia się bogatych kosztem coraz gorszej kondycji biednych. Innymi słowy, służy rozwarstwieniu. Gentryfikuje przestrzeń miejską. W klasie kreatywnej upatrywano szansy na awans dla wielu, sukcesem mogli pochwalić się tylko nieliczni. Swoją pierwszą książkę „Narodziny klasy kreatywnej” wydał Florida w roku 2002. Od tamtego czasu minęło przeszło 15 lat. Pytanie, jaka będzie „następna wielka idea”, która uzdrowi nasze miasta? Czy teraz będziemy myśleć tylko o kryzysach? (Swoją drogą, nowa książka Floridy nosi znamienny tytuł „The New Urban Crisis”). Najciekawsze w tym wszystkim jest chyba to, że można wymyślić bujdę, sprzedać ją, a potem się od niej odżegnać. I znowu zarobić. Tylko czy nie można zarabiać na czymś, co ma pozytywny efekt?

Przez pewien czas ideą, która dość mocno elektryzowała wszystkich zajmujących się miastami, była koncepcja tzw. smart city, czyli całego zestawu nowoczesnych technologii, które usprawniają życie w metropoliach. Od płyt chodnikowych produkujących energię do zasilania latarń, poprzez interaktywne budki telefoniczne, po system monitoringu, informujący centralę zarządzania kryzysowego o wszelkich problemach w mieście (awarie, wypadki i inne sytuacje kryzysowe). W przypadku smart city nie chodziło jednak o stworzenie inteligentnej infrastruktury, celem było stworzenie inteligentnych mieszkańców. Korzystanie z technologii miało nas uczynić lepszymi indywidualnie, miało też wpłynąć pozytywnie na całe miasto. Chodziło o edukację, nie o technologię. Edukacja nie jest zaś tożsama z szybkim zyskiem, dlatego cała idea smart cities dość szybko ograniczyła się do wypuszczania kolejnych nowinek technologicznych. Te co prawda poprawiają miejską infrastrukturę, ale oryginalny cel był znacznie bardziej ambitny.

Przy każdej dyskusji o mieście wspominamy, że tym, do czego należy wracać, co należy pielęgnować w mieście, jest dobro wspólne – przestrzeń publiczna, zieleń miejska, czyste powietrze. To elementy składowe miasta niezbędne do jego właściwego funkcjonowania. Zresztą, już od dawna to właśnie one znajdują się pod największym obstrzałem ze strony korporacji, deweloperów i są przedmiotem nieustannych starań społeczników. Ale być może to właśnie one stanowić będą (a powinny) „następną wielką ideę”, o której wszyscy sobie nagle przypomną. Być może nikt nie wymyślił jeszcze właściwego dla nich symbolu? Czegoś, co spinałoby je pod jednym hasłem? Dobro wspólne to dość abstrakcyjna kategoria, trudna do przyswojenia, nienamacalna. Wydaje się, że takie zadanie jeszcze przed nami.

 

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Tony Webster, Wikimedia Commons.