Łukasz Pawłowski: Jak papier toaletowy pomaga nam zrozumieć światową gospodarkę?
Tim Harford: Papier toaletowy?
W jednym z artykułów pisze pan o „regule papieru toaletowego” [toilet-paper principle], która wyjaśnia, jaki błąd popełniamy, myśląc o rozwoju technologicznym i jego wpływie na gospodarkę.
Przygotowując książkę o 50 wynalazkach, które ukształtowały współczesną gospodarkę, zdałem sobie sprawę, że zbyt często koncentrujemy się na tych najbardziej skomplikowanych. Patrząc w przeszłość, dostrzegamy komputer czy silnik spalinowy, a kiedy patrzymy w przyszłość, myślimy o sztucznej inteligencji. Oczywiście, wszystkie te rzeczy są bardzo ważne. Mamy jednak tendencję do pomijania wynalazków, które nie są tak skomplikowane pod względem technologicznym, ale mają ogromne znaczenie dla gospodarki, ponieważ są… tanie. Ktoś wymyśla, jak robić coś w bardzo tani sposób, i ten wynalazek zmienia świat.
Moim ulubionym przykładem jest papier. Kiedy zastanawiamy się nad najważniejszymi wynalazkami w historii, na liście zawsze pojawia się prasa drukarska Guttenberga. To kolejny przykład bardzo skomplikowanej innowacji i oczywiście trudno przecenić jej znaczenie. Ale prasa drukarska byłaby bezużyteczna bez taniego materiału drukarskiego. Można drukować na pergaminie ze skór zwierzęcych, ale to nie ma żadnego ekonomicznego sensu. Potrzebny jest papier. Papier to dobry symbol tych wszystkich prostych, tanich, a przez to często pomijanych wynalazków.
Ale dlaczego „reguła papieru toaletowego”?
Jeśli coś staje się tak tanie, że może pełnić rolę papieru toaletowego, ma to ważne konsekwencje dla gospodarki.
Inny tego rodzaju wynalazek to drut kolczasty wynaleziony w USA w XIX w. Ludzie szukali taniego materiału do budowy ogrodzeń, bez którego osadnikom trudno byłoby kolonizować zachód Stanów Zjednoczonych. Nie można było wykorzystywać drewna, bo było go zbyt mało. A drut kolczasty odegrał wielką rolę, dlatego że był tak tani.
Przykład bliższy naszym czasom to kontener do transportu towarów na statkach. Nie jest to wynalazek specjalnie tajemniczy, nie jest technologicznie zaawansowany, ale zmienił światową gospodarkę w co najmniej takim stopniu jak rozmaite porozumienia handlowe.
Na pana liście jest więcej kontrowersyjnych lub co najmniej zaskakujących wynalazków – jest na niej iPhone, ale nie ma komputera…
Moim celem nie było wybranie 50 najważniejszych wynalazków. Starałem się wybrać 50 wynalazków czy pomysłów, za którymi stoi historia pozwalająca nam lepiej zrozumieć, jak działa współczesna gospodarka. Oczywiście, że komputer to jeden z 50 najważniejszych wynalazków, może nawet jeden z pięciu. Na liście nie ma też innych ważnych przedmiotów, takich jak samochód, silnik parowy, pociąg itd. Ale starałem się wybrać wynalazki, które pomagają nam lepiej zrozumieć świat wokół nas.
Co pomaga nam zrozumieć iPhone?
Mówi wiele na temat roli rządu w procesie powstawania wynalazków. Kiedy myślimy o iPhonie, do głowy przychodzi nam Steve Jobs czy Apple. Ale kiedy przyjrzymy się bliżej, okaże się, że większość wynalazków, dzięki którym możliwe było stworzenie iPhone’a, powstała dzięki inwestycjom rządowym, często w dziedzinie wojskowej. Ważne, by to wiedzieć. Przedsiębiorczość sektora prywatnego to rzecz ważna i godna wsparcia, ale jeśli uznajemy, że źródłem wynalazków jest wyłącznie sektor prywatny, gubimy coś bardzo ważnego.
A co takiego ważnego mówi nam regał na książki Billy, który produkuje Ikea i który też jest na pana liście?
W tym wypadku znów staram się pokazać, na czym polega innowacja we współczesnej gospodarce. Bardzo często innowacja to nie ekran dotykowy czy zdolność rozpoznawania twarzy przez maszynę, ale umiejętność nawet niewielkiego obniżenia kosztów stworzenia lub transportu czegoś. Ten rodzaj innowacji nie dostaje wielu nagród i nie przyciąga wielkiej uwagi, ale ma fundamentalny wpływ na naszą rzeczywistość. Produkty Ikei to doskonały przykład, a wybrałem regał Billy, bo wszędzie się na niego natykamy. To prosty regał na książki, ale jest tani i spełnia swoją rolę.
Czy dostrzega pan jakiś wynalazek, który może zmienić światową gospodarkę właśnie na tej zasadzie, ale nikt jeszcze nie zwraca na niego uwagi?
Ceny paneli fotowoltaicznych bardzo szybko spadają, co potencjalnie może radykalnie zmienić systemy produkcji i dystrybucji energii. Dlaczego ceny spadają? W dużej mierze z tych samych względów, co w przypadku regału Billy. To „ikeizacja” systemu korzystania z energii słonecznej. Buduje się coraz większe fabryki, więc koszty można obniżyć dzięki ekonomii skali produkcji. Uczymy się lepiej transportować i montować panele, dzięki czemu instalacja może zajmować nie kilka dni, ale kilka godzin. Żadna z tych zmian nie wymaga żadnego przełomu naukowego. To proste, praktyczne ulepszenia z zakresu inżynierii i logistyki. Ale ich konsekwencje są ogromne.
Czyli zamiast emocjonować się pomysłami takimi jak autonomiczne samochody, loty na Marsa czy hyperloop powinniśmy skupić się na niepozornych, rozłożonych w czasie procesach?
Nie mówię, że należy ignorować sztuczną inteligencję czy autonomiczne samochody. Te wynalazki mają bez wątpienia ogromne znaczenie, ale też niewielka jest szansa, byśmy je przeoczyli. Często zapominamy natomiast o prostych, tanich rzeczach. Także w odniesieniu do najbardziej skomplikowanych wynalazków.
Co pan ma na myśli?
Czym jak na razie jest sztuczna inteligencja? To dość wąskie, specyficzne umiejętności rozpoznawania pewnych wzorów zaprojektowane do wykonywania konkretnych, zwykle dość ograniczonych zadań. W tej dziedzinie dokonuje się szybki postęp, ale zwykle ignorujemy te zmiany, bo nie odpowiadają naszym wyobrażeniom dotyczącym tego, jak powinna wyglądać sztuczna inteligencja.
Proszę o przykład.
W wielu sklepach mamy dziś wiele kas automatycznych, w których klienci mogą sami zeskanować kupione towary i za nie zapłacić. Cały system ma dość inteligencji, by wychwycić złodziei – jest wyposażony w kamery, wagi, które pozwalają wyczuć, czy klient kasuje wszystkie przedmioty z torby, i inne czujniki pozwalające zapobiec kradzieży. To nie jest robot, który może przejąć kontrolę nad światem, ale sztuczna inteligencja wykorzystana do bardzo konkretnego zadania.
Inny przykład, który całkowicie ignorujemy, ponieważ jest tak wszechobecny, to cyfrowy arkusz kalkulacyjny. Wprowadzono go pod koniec lat 70. i bardzo szybko całkowicie wymiótł całą warstwę stanowisk pracy w księgowości, ludzi, których zadaniem było prowadzenie działań i weryfikowanie wszystkich liczb wpisywanych w papierowych arkuszach kalkulacyjnych. Kiedy cokolwiek się zmieniało, kiedy pojawiały się nowe dane lub klient chciał sprawdzić, co stałoby się przy innych założeniach, trzeba było posłużyć się gumką i ołówkiem wpisać nowe liczby. Wszystko to było robione ręcznie, a uaktualnienie arkusza zajmowało godziny, jeśli nie dni. Arkusz cyfrowy sprawił, że całą tę pracę zaczął wykonywać komputer, natychmiast i bez możliwości popełnienia błędu w obliczeniach. Czy to nie sztuczna inteligencja? Oczywiście, że tak. Ale uważamy ten system za coś tak oczywistego, że nie posługujemy się tą nazwą. Ta technologia ma już ponad 30 lat, całkowicie zmieniła sposób pracy w księgowości, a my zupełnie ją ignorujemy.
Bardzo często innowacja to nie ekran dotykowy czy zdolność rozpoznawania twarzy przez maszynę, ale umiejętność nawet niewielkiego obniżenia kosztów stworzenia lub transportu czegoś. Ten rodzaj innowacji nie przyciąga wielkiej uwagi, ale ma fundamentalny wpływ na naszą rzeczywistość. | Tim Harford
Krytykując nasze wyobrażenie sztucznej inteligencji, podaje pan przykład z „Łowcy androidów”. Film pokazuje przyszłość, w której udało się stworzyć inteligentne roboty doskonale przypominające ludzi. Pan naśmiewa się z osób, które mówią, że tak może wyglądać nasza przyszłość za 20 lat, bo podobne przewidywania formułowano… 20 lat temu. Roboty-humanoidy to fantazja?
Nie wiemy. Może wkrótce się pojawią, ale kiedy to nastąpi, nasza rzeczywistość będzie z pewnością wyglądała inaczej niż w „Łowcy androidów”, gdzie poza pojawieniem się robotów właściwie nic się w społeczeństwie nie zmienia. Owszem, samochody potrafią latać i trochę więcej pada, ale Los Angeles wygląda właściwie tak samo jak teraz. „Łowca androidów” to świetny film, ale niemożliwe, by pojawiła się technologia tak rewolucyjna, a nasze społeczeństwa pozostały właściwie takie same. Kiedy Harrison Ford zakochuje się jednym z robotów, Rachel, dzwoni do niej z automatu telefonicznego zamontowanego na ścianie w barze! Jest tu jakaś dziura. Coś się nie zgadza.
Pan twierdzi, że znacznie większy wpływ na nasze realne życie może mieć nie robot taki jak Rachel, ale system taki jak Jennifer, który już funkcjonuje.
Absolutnie. Sztuczna inteligencja już tu jest. Ale to trochę jak z papierem toaletowym – to relatywnie proste, tanie systemy, które otaczają nas na każdym kroku i zmieniają świat. Jednym z przykładów jest wspomniany już cyfrowy arkusz kalkulacyjny.
Inny to właśnie Jennifer, czyli prosty system słuchawkowy wykorzystywany przez pracowników wielkich magazynów, z których dostarcza się towary do supermarketów czy klientów sklepów internetowych. Jennifer wie, gdzie rozłożone są towary w magazynie, zna też zamówienia klientów i potrafi zaplanować najszybszą trasę po magazynie, aby zebrać zamówione towary. Wszystkie te zadania – pilnowanie listy zamówień, pamiętanie rozkładu towarów, planowanie najszybszej trasy – byłyby dla człowieka dość trudne. Dlatego te obowiązki przejmuje Jennifer. Ludziom pozostaje jedno – zbieranie towarów z półek. Okazuje się, że zdejmowanie tak różnorodnych produktów jest dla robotów trudne. Robot nie wie, czy dany towar jest duży/mały, ciężki/lekki, kruchy/wytrzymały itd., przez co dość często uszkadza towary, bo inaczej trzyma się jajko, inaczej książkę, a jeszcze inaczej butelkę wina. Ludziom nie sprawia to kłopotów.
Skutek jest taki, że ludzie są wykorzystywani w roli „żywych robotów” – mózg człowieka nie jest już potrzebny. Potrzebne są tylko jego ręce i zdolność przetwarzania informacji na podstawie danych wzrokowych.
Roboty potrafią składać samochody, komputery, potrafią zaparkować samochód czy nawet sprowadzić samolot na ziemię, a nie potrafią zdjąć towaru z półki?
Dokładnie tak, a innym klasycznym przykładem jest czyszczenie toalet. Okazuje się, że stworzenie robota do takiego zadania jest dość trudne. Gdyby było proste, dlaczego ludzie wciąż mieliby to robić? To niespecjalnie przyjemna praca.
Co do budowy samochodów. Linię produkcyjną można kontrolować w bardzo dużym stopniu – wszystkie działania są wystandaryzowane, a roboty poruszają się według ściśle zaprogramowanego wzorca. W pewnym sensie te roboty są więc bardzo zaawansowane, ale z drugiej strony działają w bardzo prosty sposób – wykonują powtarzalne czynności i nie muszą interpretować danych płynących ze środowiska.
Roboty czy sztuczna inteligencja nie pozbawiają ludzi pracy. One po prostu przejmują część zadań, a to co innego. | Tim Harford
Mimo to zastępują ludzi. Czy już wkrótce maszyny całkowicie wyprą nas z rynku pracy?
Mówiliśmy o arkuszu kalkulacyjnym, Jennifer, składaniu samochodów – w żadnym z tych przypadków roboty czy sztuczna inteligencja nie pozbawiają ludzi pracy. One po prostu przejmują część zadań, a to co innego. Po tym, jak wprowadzono cyfrowe arkusze kalkulacyjne, liczba osób zatrudnionych w księgowości nie spadła. Ale to konkretne zadanie – ręczne podliczanie danych – zostało przejęte przez maszyny, dzięki czemu ludzie mogli zająć się czymś innym. Podobnie z automatycznymi kasami – mogą przejąć część zadań, ale sklep nadal musi zatrudniać ludzi. Popełniamy błąd, jeśli sądzimy, że roboty zabiorą nam pracę. Powinniśmy myśleć o tym w kategoriach przejmowania zadań.
Czy to nie na jedno wychodzi? Skutek jest taki, że część pracowników – np. kasjerów w sklepie – straci zatrudnienie. Koniec końców w niektórych sektorach gospodarki ludzie tracą pracę.
W pewnych sektorach tak. I choć nie zawsze tak było w przeszłości, może się tak stać w przyszłości. Ekonomista James Bessen próbował znaleźć przykład sytuacji, kiedy automatyzacja zlikwidowałaby całą profesję. Wziął pod uwagę blisko 300 zawodów wymienionych w spisie z roku 1950. W 2010 r. z powodu automatyzacji zniknął tylko jeden z nich – windziarz.
W innych sektorach miejsca pracy po prostu się zmieniają lub przenoszą. Weźmy jako przykład bankomaty. Ich pojawienie się nie sprawiło, że w bankach pracuje dziś mniej ludzi. Wręcz przeciwnie, liczba pracowników wzrosła, ale zmieniły się ich zadania i dziś zajmują się przede wszystkim sprzedawaniem produktów finansowych. Nie mówię, że dzięki temu świat stał się lepszym miejscem, bo więcej osób w banku chce nam sprzedać produkty finansowe, których nie potrzebujemy. Twierdzę jedynie, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i nie daje się sprowadzić do twierdzenia: maszyny zastępują ludzi.
Niektórzy jednak tracą na tej zmianie bardziej niż inni.
Nie twierdzę, że na zmianie technologicznej nikt nie traci. Zawsze ktoś przegrywa. W początkach rewolucji przemysłowej w Anglii luddyści protestowali przeciwko zmianom, niszcząc maszyny. Dziś określenia „luddysta” używa się na określenie kogoś, kto nie rozumie rozwoju technologicznego. Ale luddyści rozumieli, że upowszechnienie maszyny tkackiej sprawi, że ich wartość ekonomiczna spadnie, bo będzie ich można zastąpić mniej wykwalifikowanymi pracownikami. Ich miejsc pracy nie zajęłyby więc maszyny, ale inni ludzie, z mniejszymi kwalifikacjami wystarczającymi do obsługi tych urządzeń.
Odwołuje się pan jednak do książki „Second Machine Age”, której autorzy zwracają uwagę, że obecnie maszyny przejmują nie tylko miejsca pracy niebieskich kołnierzyków, ale także te wymagające wyższych kwalifikacji. Już niedługo zbędni mogą być np. dziennikarze, bo możliwe stanie się pisanie artykułów za pomocą algorytmów, wyłącznie na podstawie suchych informacji. Gdyby miejsca pracy wyliczyć od najprostszych i najbardziej monotonnych po te wymagające najwięcej kreatywności i kwalifikacji, wydaje się, że maszyny wchodzą w środek tej drabiny, a następnie przesuwają się jednocześnie w górę i w dół, spychając ludzi na dwa przeciwległe krańce. Rośnie tym samym polaryzacja.
Zwykle maszyny przejmują czynności rutynowe, a te niestandardowe zostawiają ludziom. Niektóre z nierutynowych zawodów – jak prawnik, muzyk, pisarz, polityk, manager – wymagają wysokich kwalifikacji. Nie brakuje jednak miejsc pracy, których również nie da się sprowadzić do powtarzalnych czynności, ale jednocześnie nie są wysoko cenione – jak czyściciel toalet, pokojówka czy magazynier.
W przewidywaniach dotyczących przyszłości rynku pracy dominują dwie sprzeczne opowieści. Z jednej strony słyszymy, że ludzie stracą, jak to pan mówi, „ekonomiczną wartość” i zostaną zastąpieni przez maszyny. Ale jest też druga opowieść, dokładnie odwrotna. Słyszymy, że ze względu na rozwój tzw. sharing economy [gospodarki dzielenia się] nie tylko nie będziemy pracować mniej, ale wręcz nigdy nie będziemy wychodzić z pracy. Takie aplikacje jak Uber czy AirBnB sprawiają, że już teraz granica między czasem wolnym a pracą całkowicie się zaciera, bo będąc formalnie „po pracy”, wozimy ludzi uberem, wynajmujemy mieszkanie czy dostarczamy zamówione w internecie jedzenie.
To nie jedyna sprzeczność w tej debacie. Z jednej strony obawiamy się braku pracy, ale w Wielkiej Brytanii stopa bezrobocia jest na niezwykle niskim poziomie i to mimo że brytyjska gospodarka wcale nie radzi sobie najlepiej. Poziom zatrudnienia z kolei jest najwyższy od ponad 40 lat, czyli od czasu, kiedy zaczęto go mierzyć. W Stanach Zjednoczonych jest podobnie – niska stopa bezrobocia i wysoki poziom zatrudnienia. Niemal każdy, kto chce, ma pracę – choć oczywiście nie musi to być dobra praca. Jak pasuje do tego opowieść o tym, że maszyny całkowicie nas zastąpią? Ja tego nie widzę. Właśnie z tego powodu bliżej mi do idei, że zmiana technologiczna zmienia naturę wykonywanej przez nas pracy, a nie po prostu ją likwiduje.
Jest jeszcze jedna sprzeczność. Za całą debatą o miejscach pracy stoi pytanie o to, czy postęp technologiczny zwalnia, czy też przyspiesza. Gdy spojrzymy na najnowszą historię – ostatnie 30–40 lat – nie powinniśmy mieć wątpliwości, że zwalnia. Postęp technologiczny i wzrost produktywności postępowały znacznie szybciej między latami 20. i 70. XX w. niż od lat 70. do dziś. Z drugiej jednak strony – i ten argument pojawia się w książce „Second Machine Age” – nawet jeśli przez ostatnich kilka dekad wzrost zwalniał, wystarczy poczekać jeszcze trochę i wszystko się zmieni, a to na skutek gwałtownego rozwoju możliwości naszych komputerów. Nie wiem, czy tak będzie – chcę jedynie powiedzieć, że znakomicie wykształceni ludzie mówią z jednej strony, że rozwój technologiczny postępuje wolniej, niż byśmy chcieli, a z drugiej – że jest przerażająco szybki.
Dochód gwarantowany podoba się wielu ludziom zarówno na lewicy, jak i na prawicy. W takiej sytuacji trzeba sobie zadać pytanie: czy wszyscy oni na pewno mówią o tym samym? | Tim Harford
Faktem jest jednak to, że wiele miejsc pracy w dzisiejszej gospodarce staje się bardzo niepewnych, a płace także mogą szybko się zmieniać. Jednym ze sposobów na poradzenie sobie z problemami grupy pracowników powszechnie nazywanej prekariatem jest wprowadzenie tzw. dochodu podstawowego – czyli stałej sumy wypłacanej wszystkim obywatelom. To dobry pomysł?
Podoba mi się co do zasady – jest prosty, każdy człowiek dostaje pomoc, a jednocześnie rząd nie musi nieustannie nas kontrolować i zadawać pytań. Nie należę też do tych, którzy uważają, że dochód gwarantowany wszystkich nas rozleniwi. Wręcz przeciwnie – może dodać ludziom pewności, pozwolić im na eksperymentowanie i znalezienie tego, co naprawdę chcą w życiu robić.
Problem polega na liczbach. Kiedy podliczymy koszty takiego programu, okaże się, że albo możemy wprowadzić bardzo cieniutką siatkę zabezpieczeń, skutkiem czego wielu ludzi, którzy dziś korzystają z zasiłków państwowych, bo ich potrzebują, straci. Jeśli zaś dochód gwarantowany miałby być na wysokim poziomie, koszty byłyby ogromne. Jego wprowadzenie wymagałoby tym samym dramatycznego ograniczenia innych wydatków – np. na służbę zdrowia, wojsko, infrastrukturę, edukację – lub znacznego podniesienia podatków.
Zastanawiające jest jeszcze coś: dochód gwarantowany podoba się wielu ludziom zarówno na lewicy, jak i na prawicy. W takiej sytuacji trzeba sobie zadać pytanie: czy wszyscy oni na pewno mówią o tym samym? Libertarianie mają na myśli dochód gwarantowany na poziomie minimum, a lewica na poziomie znacznie wyższym. I choć zasada stojąca za tym pomysłem jest ta sama, to skutki – zupełnie różne. Krótko mówiąc, podoba mi się pomysł i co do zasady mógłby zadziałać, ale liczby po prostu się nie zgadzają.