Kiedy świat obiegła wiadomość o zabiciu byłego prezydenta Jemenu, Alego Abdullaha Saleha, Zachód na chwilę przypomniał sobie o niewidzialnej wojnie, która od 2015 r. przetacza się przez ten najbiedniejszy z krajów arabskich. Konfliktu nie dostrzegamy, nie rozumiemy jego genezy i nie bardzo wiemy, co z nim zrobić, tymczasem jego rozstrzygnięcie powinno Zachód żywotnie interesować.
Dlaczego wojna w Jemenie?
Konflikt w Jemenie trwa nieprzerwanie praktycznie od proklamowania państwa jako Republiki Arabskiej w 1962 r. Jak wiele wojen w tej części świata, bywa naiwnie i płytko opisywany jako konflikt natury religijnej, jednak tego rodzaju deskrypcja konsekwentnie pomija okoliczności historyczne, społeczne i polityczne. Społeczność Jemenu dzieli się niemalże równo na sunnitów oraz zajdytów, przedstawicieli szyickiego odłamu islamu, który choć najbliższy sunnizmowi jest przez jego wyznawców aktywnie zwalczany. W rzeczywistości walka w Jemenie toczy się bowiem między rywalizującymi ze sobą frakcjami politycznymi, które przy okazji reprezentują wyznawców przynależących do różnych sekt islamu.
Do pierwszego poważnego starcia między szyicką północą a sunnickim południem doszło w 2004 r., kiedy uciskani zajdyci wystąpili przeciwko rządowi w prowincji Sada w północnej części kraju. Siły rządowe oskarżyły szyicki Iran o finansowanie rebelii oraz chęć eksportu rewolucji, czyli ustanowienia w Jemenie szyickiego prawa i reżimu islamskiego. Nie były to oskarżenia bezpodstawne. Duchowy przywódca rebelii, Hussajn Badreddin al-Huti (od którego nazwiska ruch przyjął swoją nazwę), był silnie związany z Iranem – spędził tam część życia i przyjaźnił się z Chameneim. Śmierć al-Hutiego nie zmniejszyła napięcia, schedę po nim przejął jego syn, Abdul Malik, a walki między bojówkami Huti i reżimem w Sanie trwały przez kolejną dekadę. Mając do dyspozycji jedynie pick-upy, karabiny maszynowe i moździerze, rebelianci wygrali wszystkie wojny, które wytoczył im ówczesny prezydent Saleh. W 2009 r. uzyskał co prawda wsparcie Arabii Saudyjskiej, jednak zaledwie rok później, po zabójstwie dwusetnego saudyjskiego żołnierza, Saudyjczycy zdecydowali się na rozejm.
Front saudyjsko-irański
Prawdzie pęknięcie Jemenu nastąpiło nieco później jako konsekwencja dotarcia do tego kraju arabskiej wiosny. Masowe protesty i przejęcie władzy przez wiceprezydenta Abd Rabbuha Mansura Hadiego (dzięki interwencji krajów Rady Współpracy Państw Zatoki, której nieformalnie przewodzi Arabia Saudyjska) doprowadziły do pogłębienia się wewnętrznego rozłamu. Huti odrzucili zaproponowane im porozumienie, a w ciągu następnych trzech lat pokonali słabo wyszkoloną jemeńską armię i zajęli stolicę kraju, Sanę, doprowadzając do dymisji rządu i ustąpienia prezydenta. W marcu 2015 r. w kraju rozpoczęła się regularna wojna domowa, do której, na nieszczęście Jemeńczyków, błyskawicznie dołączyła Arabia Saudyjska i dowodzona przez nią koalicja. Wtedy też otworzył się najtragiczniejszy w dotychczasowej historii Jemenu rozdział – ten skrawek Półwyspu Arabskiego stał się polem kolejnej proxy war między Iranem i Arabią Saudyjską. Podczas gdy Saudyjczycy dążą do przywrócenia do władzy sunnickiego reżimu, Iran nieoficjalnie wspiera szyicką rebelię Hutich. W ostatnich miesiącach konflikt przybiera jednak niebezpieczne natężenie – włącznie z oświadczeniem Arabii Saudyjskiej o „akcie wojny” ze strony Iranu, jak został określany nieudany atak rakiety balistycznej na lotnisko w Rijadzie.
Po Syrii Jemen pozostaje najważniejszym terenem rywalizacji tych dwóch państw, które walczą ze sobą o miano regionalnego hegemona. Nic nie wskazuje na to, żeby takowy miał się w najbliższym czasie wyłonić, lecz saudyjsko-irański konflikt prowadzi do destabilizacji całego regionu (weźmy pod uwagę chociażby ostatnie wstrząsy polityczne w Libanie). Choć popadanie w regionalny narcyzm – prowadzące do twierdzenia, że Bliski Wschód jest w jakiś sposób wyjątkowy – grozi zaciemnieniem analizy wydarzeń w regionie, trzeba przyznać, że jest wyjątkowo skomplikowanym systemem naczyń połączonych. Jeśli nie zgasną kolejne punkty zapalne, nie uda nam się doprowadzić do wypracowania nawet najbardziej kruchego regionalnego ładu.
Odrodzenie terroryzmu i kryzys humanitarny
Kolejną przyczyną, dla której w naszym najlepszym interesie jest wyciągnięcie Jemenu z chaosu, jest terroryzm. Podobnie jak Libia, Irak czy Syria, Jemen uległ wewnętrznej dezintegracji do tego stopnia, że prawdopodobnie już nigdy nie zaistnieje jako funkcjonujący organizm państwowy w obecnym kształcie. Kolejne upadłe państwo, pozostawione samo sobie, wewnętrznie podzielone i będące siedzibą dla komórek najsprawniejszych organizacji terrorystycznych świata, to coś, na co Zachód nie może sobie pozwolić. Po bataliach zakończonych odbiciem Mosulu oraz Rakki i porażce w Libii, Państwo Islamskie zdecydowało się na coraz większą ekspansję na Półwyspie Arabskim. Postępująca anarchia i frakcjonalizacja kraju sprawia, że Jemen powoli zaczyna przypominać Libię albo Afganistan z lat 90. – kraj podzielony na kilka wzajemnie zwalczających się mniejszych okręgów władzy. W takich warunkach w Afganistanie rodziła się al-Kaida, w Jemenie działająca jako al-Kaida Półwyspu Arabskiego. Po utraceniu na pewien czas palmy pierwszeństwa na rzecz ISIL, dzieło życia Osamy bin Ladena wraca jednak na szlak dawnej potęgi. Na jej czele ma stanąć 28-letni syn bin Ladena, Hamza – przez służby wywiadowcze nazywany „księciem dżihadu”, a przez obecnego szefa organizacji „lwem, który wyszedł z jaskini al-Kaidy”. Zagrożenia płynącego z odrodzenia się al-Kaidy, zasilanej niedobitkami z ISIL, nie trzeba nikomu tłumaczyć. Jemen potrzebuje rozwiązania politycznego, które pozwoli na konsolidację władzy w takim stopniu, żeby ta mogła skutecznie walczyć z odradzającymi się dżihadystami.
Wreszcie ostatni, najbardziej tragiczny aspekt wojny w Jemenie to kryzys humanitarny. Podczas gdy uwaga świata koncentruje się na uchodźcach z Iraku, Syrii czy północnej Afryki, losy ponad miliona wewnętrznie przesiedlonych, ponad 50 tys. zamordowanych w nalotach saudyjskiej koalicji i kolejnych tysięcy dotkniętych gigantyczną epidemią cholery pozostają starannie przemilczane. Z położonego daleko na Półwyspie Jemenu mieszkańcy nie uciekają do Europy, ale raczej do bajecznie bogatych petrostates, w których służą za tanią siłę roboczą. Ostatnio o pomoc humanitarną dla Jemenu zaapelował Donald Trump – ten sam przywódca, który wcześniej dał „wolną rękę” Arabii Saudyjskiej, której działania w tym konflikcie bez większych uprzedzeń można zaklasyfikować jako zbrodnie wojenne. Ponad 8 mln Jemeńczyków jest zagrożonych śmiercią głodową, a nawet 600 tys. może być dotkniętych epidemią cholery. Oczywiście, można umyć ręce i stwierdzić, że nie jesteśmy odpowiedzialni za ten kryzys – ale będzie to kłamstwo. Saudyjskie naloty, w których giną cywile, odbywają się przy pomocy sprzętu zakupionego m.in. od Kanady (na mocy historycznej transakcji, powszechnie krytykowanej przez organizacje broniące praw człowieka). Te powiązania między krajami Zachodu a Arabią Saudyjską sprawnie wykorzystuje Iran, który m.in. za pośrednictwem BBC Farsi czy Tasnim News Agency oskarża zachodnich liderów o hipokryzję i łamanie praw człowieka, porównując sytuację w Jemenie do wojny w Wietnamie.
Nie wydaje się, żeby bez nacisku międzynarodowej koalicji wojna w Jemenie mogła dobiec końca. Faktem jest, że Jemen to peryferyjne państewko o znikomym znaczeniu na geopolitycznej mapie świata, jednak jako narzędzie rozgrywki regionalnych mocarstw lub schronienie dla bojowników światowego dżihadu jego upadek mieć poważne konsekwencje. Problemy o różnej genezie mogą zlać się w jedno wydarzenie, przełomowe w skali regionalnej i globalnej.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Richard Messenger, CC BY-NC 2.0, Flickr.com