Szanowni Państwo!
Prezydent Stanów Zjednoczonych zajął oficjalne stanowisko w kwestii tego… czy jest mądry, czy głupi. To nie żart. Od kilku dni Donald Trump przekonuje amerykańskich obywateli, że jest w stanie intelektualnie podołać zajmowanemu stanowisku.
I tak, w sobotę 6 stycznia prezydent sam siebie nazwał – oczywiście na Twitterze – „stabilnym geniuszem”:
„Prawdę mówiąc, przez całe moje życie, moimi dwoma najważniejszymi zasobami była mentalna stabilność i bycie, tak jakby, naprawdę mądrym. […] Przeszedłem drogę od odnoszącego WIELKIE sukcesy przedsiębiorcy, do topowej gwiazdy telewizji, do prezydenta Stanów Zjednoczonych (za pierwszym podejściem). Myślę, że to oznacza, że jestem nie mądry, ale że jestem geniuszem… i w dodatku bardzo stabilnym geniuszem!”.
Jakby tego było mało, następnie na konferencji prasowej w ośrodku prezydenckim w Camp David tłumaczył się dziennikarzom ze swojego tweeta, przekonując, że był „wybitnym studentem”, który uczęszczał do „najlepszych koledżów”.
A wszystko to w odpowiedzi na książkę „Fire and Fury: Inside The Trump White House” autorstwa dziennikarza Michaela Wolffa. Wolff, który w korytarzach Białego Domu miał spędzić ostatnich kilka miesięcy i przeprowadzić dwieście wywiadów z pracownikami administracji, potwierdza najgorsze obawy przeciwników Donalda Trumpa.
„Kretyn” [ang. moron], „palant” [dope], „idiota” [idiot] – tymi epitetami mieli określać prezydenta nie wrogowie, ale najbliżsi współpracownicy – sfrustrowani jego kompletnym brakiem wiedzy, niezdolnością do przyswajania nowych wiadomości i nieumiejętnością koncentracji. Co ciekawe, niezależnie od tego, kto jakimi „komplementem” określał prezydenta, jedno określenie miało powtarzać się we wszystkich relacjach, mówi Wolff : „Prezydent jest jak dziecko” – domaga się natychmiastowych gratyfikacji i wścieka się, kiedy natychmiast nie dostaje tego, czego chce.
Prawnicy Trumpa wysłali do wydawcy książki listy z żądaniem wstrzymania publikacji, co wywołało tylko taki skutek, że trafiła ona do księgarń kilka dni wcześniej i natychmiast znalazła się na pierwszym miejscu na liście bestsellerów serwisu Amazon.
Książka Wolffa zawiera cały szereg opowieści, które zelektryzowały amerykańską opinię publiczną. Od zabawnych historii o tym, że prezydent ze strachu przed otruciem najchętniej żywi się… w McDonaldzie, aż do poważnych, pokazujących niewyobrażalny chaos pracy tej administracji czy niezdolność prezydenta do zachowania tajemnicy. Wolff stawia tezę, że źródłem licznych przecieków płynących nieustannie z Białego Domu do mediów jest pośrednio sam Trump, który często spędza całe godziny na rozmowach telefonicznych, żaląc się dziesiątkom swoich znajomych na działania współpracowników.
Lecz największy skandal wywołały zawarte w książce słowa na temat słynnego spotkania w nowojorskiej Trump Tower z 9 czerwca 2016 r. Wówczas to trzej najbliżsi współpracownicy Trumpa – Donald Trump jr., Jared Kushner i Paul Manafort – spotkali się tajemniczą rosyjską prawniczką, która miała zaoferować im materiały kompromitujące Hillary Clinton. Trzech uczestników spotkania to odpowiednio syn, zięć i ówczesny szef kampanii prezydenta. Rzecz autorowi książki ujawnił Steven Bannon.
Właśnie Bannon – który zastąpił Manaforta na stanowisku szefa kampanii, a następnie był najważniejszym doradcą Trumpa w Białym Domu – w wywiadzie dla Wolffa uznał to spotkanie za „zdradzieckie” i „niepatriotyczne”. A następnie dodał, że nie ma żadnych szans, by sam Trump o tym spotkaniu nie wiedział, mimo że prezydent zaprzecza, by miał z rozmową cokolwiek wspólnego.
Gdyby słowa Bannona okazały się zgodne z prawdą, byłby to dowód na świadomą współpracę kandydata Trumpa z Rosją, a tego właśnie dotyczy toczące się od miesięcy śledztwo byłego szefa FBI Roberta Muellera!
Nic więc dziwnego, że Trump i na te fragmenty książki zareagował wściekłością, wydając oficjalne oświadczenie, w którym nie tylko umniejsza rolę Bannona w swojej kampanii, lecz także twierdzi, że straciwszy pracę w Białym Domu, ten stracił i rozum. Tak oto książka Wolffa wywołała polityczne trzęsienie ziemi, jakiego zapewne nawet sam autor się nie spodziewał.
Obraz, jaki wyłania się z tej publikacji – Białego Domu pogrążonego w chaosie, z chimerycznym przywódcą, któremu brak nie tylko wiedzy, ale i zdolności intelektualnych do podejmowania sensownych decyzji – jest istotny także dla sojuszników Stanów Zjednoczonych, w tym Polski.
Jak bowiem prowadzić politykę zagraniczną wobec tak niekompetentnego partnera? Jak można serio liczyć na aktualnego przywódcę Stanów Zjednoczonych?
Tymczasem premier Mateusz Morawiecki w swoim grudniowym exposé zapewniał, że Stany Zjednoczone pozostają naszym „głównym sojusznikiem”. Angela Merkel natomiast przekonywała kilka miesięcy wcześniej, że Europa musi wziąć los we własne ręce, bo na partnerów po drugiej stronie Atlantyku nie może już liczyć tak jak dawniej. Mija właśnie rok prezydentury Trumpa – i warto zastanowić się, kto ma rację.
„W tej chwili poleganie wyłącznie na Stanach Zjednoczonych to ogromna głupota”, mówi Anne Applebaum w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. A w związku z tym, twierdzi dziennikarka „The Washington Post”, to „budowanie europejskiego systemu obrony i strategii wobec Rosji jest bardzo ważne”. Tak ważne, jak jeszcze nigdy po roku 1989. I nie chodzi wyłącznie o osobę obecnego prezydenta, lecz o zmieniające się nastroje w amerykańskim społeczeństwie, a co za tym idzie – w polityce. Wielu Amerykanów domaga się zmniejszenia zaangażowania ich państwa na świecie, a sukces wyborczy Trumpa jest tych nastrojów bardzo mocnym wyrazem.
Nie znaczy to oczywiście, że Stany Zjednoczone z dnia na dzień zrezygnują z roli globalnego policjanta. Daniel Fried, dawny ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, w rozmowie z Adamem Puchejdą podkreśla, że hasło „pryncypialnego realizmu” Trumpa nie musi być sprzeczne z długofalową polityką Ameryki. „Jeśli «pryncypialny realizm» oznacza pewną użyteczną mieszankę tradycyjnej amerykańskiej polityki zagranicznej – opartej od czasów Woodrowa Wilsona na wartościach – oraz poczucie pewnego realizmu co do tego, co można w danej sytuacji osiągnąć, to bez obaw. Nazwijmy to, jak chcemy, bylebyśmy nie wrócili do modelu stref wpływów, bo to nie jest dobre ani dla Ameryki, ani dla Polski”.
Jednak niezależnie od tego Polska jako taka, nie jest dla Amerykanów poważnym partnerem. Nasza wartość polega na tym, że jesteśmy elementem większej całości, jaką jest Unia Europejska, w której dziś – po odejściu Wielkiej Brytanii – najważniejszą rolą odgrywają Niemcy i Francuzi. Dlatego, jak mówi Eugeniusz Smolar w rozmowie z Filipem Rudnikiem, „droga do Waszyngtonu biegnie przez Berlin”. Na poparcie swojej opinii Smolar przytacza słowa wypowiedziane przed laty przez Zbigniewa Brzezińskiego: „Jeśli Polska chce mieć wpływy w Waszyngtonie, to musi mieć dobre stosunki z Niemcami”.
W tej chwili wypadałoby tę sugestię co najmniej wziąć pod uwagę. Tymczasem retoryka polskiego rządu sugeruje, że chce swoją pozycję budować wyłącznie na sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi.
Co gorsza, podstawą tej relacji mają być tajemnicze „specjalne stosunki” z obecnym amerykańskim prezydentem. Lipcowa wizyta Trumpa w Warszawie wciąż jest uznawana przez obecne władze za jeden z największych sukcesów na arenie międzynarodowej.
Nasza dyplomacja nie może brać pobożnych życzeń za rzeczywistość. W interesie Polski jest uważne śledzenie rozwoju wypadków – i prowadzenie polityki adekwatnej do sytuacji w Waszyngtonie.
Nie wiemy, jakie wspomnienia ma Trump z tej niespełna 24-godzinnej podróży i czy w ogóle ją pamięta. Wiemy jedno: obecnie do budowania relacji z Polską raczej nie będzie miał głowy. Jego czas pochłania bowiem gaszenie kolejnych pożarów. I przekonywanie opinii publicznej, że jest „tak jakby, bardzo mądry”.
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Adam Puchejda, Filip Rudnik, Jagoda Grondecka, Natalia Woszczyk.
Ilustracje: Max Skorwider.