Polski esej o tym, że sport nie istnieje? Dotychczas literatura polska, jeśli w ogóle odnosiła się do problemu sportu, to zwykle po to, by formułować tezy przeciwne – na przykład taką, że sport nie tylko „istnieje” (stanowi więc swoiste „zewnętrze”), ale również konstytuuje nasze cechy indywidualne oraz doświadczenia wspólnotowe. Taka jest felietonistyka sportowa Wojciecha Kuczoka, takie są estetyzujące wydarzenia sportowe z przeszłości wypowiedzi Jerzego Pilcha czy Marka Bieńczyka. Dla znanego ze straceńczej miłości do Cracovii pisarza z Wisły każdy mecz może stać się pretekstem do zamkniętej w zgrabną anegdotę mitologii prywatnej:

„Byłem też kiedyś na Polonii. Nawiasem mówiąc, Polonia Warszawa miała podobne losy jak Cracovia – zawsze gorsza, zawsze bez pieniędzy, nieliczni kibice, trwanie w kulcie, że kiedyś było się mistrzem. I kiedyś weszli do pierwszej ligi, chyba pierwszy raz po kilkudziesięciu latach, był mecz Cracovia-Polonia. Dostałem zaproszenie do loży VIP-ów – ma to swoją dobrą i złą stronę. Złą, bo nie bratasz się z normalnymi kibicami, dobrą, bo miałem obok siebie Gustawa Holoubka. Po przeciwnej stronie natomiast Stefana Friedmanna. Friedmann gadał cały czas, Holoubek nie odezwał się przez cały mecz, raz tylko poderwał się i ryknął: »A bramkarz stoi jak chuj!«”.

Sport_nie_istnieje_okladka

Tymczasem Jan Sowa i Krzysztof Wolański, ignorując prywatno-formacyjno-animacyjny charakter sportu nowoczesnego, wydobywają zeń jego nadrzędną, ich zdaniem, cechę – a zatem fakt, iż dał się przechwycić i w całości podporządkować logice kapitalizmu. W rozdziale wstępnym autorzy wskazują na tendencję kapitalizmu do konserwowania zastanych stosunków polityczno-społecznych i tak szkicują obecny stan rzeczy: „Z jednej strony może się wydawać, że – jak chciał baron de Coubertin – sport nadal jest tym, czym był w starożytnej Grecji: rywalizacją jednostek demonstrujących swoją sprawność fizyczną poprzez aktywność przebiegającą zgodnie z pewnym zestawem reguł. Z drugiej jednak strony widać, że tak rozumiany sport już nie istnieje, ponieważ sposobu jego organizacji i funkcjonowania nie wyznacza wcale logika sportowej rywalizacji. Decydują o nim zasady kapitalistycznej akumulacji, na czele z dwoma kluczowymi dla właścicieli kapitału elementami: inwestycją i zwrotem, czyli zyskiem”.

Gra w kapitalizm

Eseistów szczególnie interesuje moment, kiedy w rozgrywkach sportowych nadrzędną racją stała się ta zasada. Sytuację tę doskonale obrazuje, ich zdaniem, przejście dwudziestoośmioletniego Davida Beckhama do Realu Madryt. „Królewscy” zapłacili za piłkarza ponad 35 milionów euro, ale już po kilku miesiącach pieniądze zainwestowane w Beckhama zwróciły się im podwójnie – w postaci zysku ze sprzedaży koszulek. Autorzy wnioskują z tego, iż „niezależnie od tego, ile bramek Beckham strzeliłby lub nie, pozostając w Manchasterze United, klub ten nie był w stanie zarobić na nim tyle, co Real Madryt, ponieważ kibice Manchesteru mieli już klubowe koszulki i inne gadżety firmowane przez owego zawodnika. […] Nasycenie rynku i spadająca w związku z tym stopa zysku to jeden z podstawowych problemów kapitalizmu. […] Aby rozwiązać ten problem, kapitalizm musi wciąż generować przepływ i różnicę, bo to one pozwalają mu na maksymalizację zysku. Pociąga to oczywiście za sobą koszmarną nadprodukcję i jest wyrazem irracjonalnej natury kapitalizmu”.

Z jednej strony, wszystko to prawda i nie sposób nie zgodzić się z Sową oraz Wolańskim, lecz z drugiej, jeśli Wikipedia nie kłamie, Beckham strzelił w Manchesterze United 85 goli w 394 spotkaniach (średnio więc 0, 21 bramki na mecz), z kolei w Realu Madryt – 20 bramek na 155 spotkań (0,12 trafień na mecz), zaś średnia z całej jego kariery to 0,17. Dla porównania, średnia innego sławnego pomocnika tamtej epoki – Zinédine’a Zidane’a – to 0,18. Można więc śmiało powiedzieć, że za transferem do Realu Madryt stały nie tylko koszulki, lecz również względy merytoryczne.

Podobnych szarż jest zresztą w książce „Sport nie istnieje” znacznie więcej. Jedna z nich stanowi opowieść o bastionie „dzikiego kapitalizmu”, którym był, do ostatnich swych dni, funkcjonujący w obrębie Stadionu Dziesięciolecia Jarmark Europa. Wolański z Sową zapominają na potrzeby swej opowieści o wszechobecnych w tym miejscu formach wyzysku (np. wykorzystywanie „nielegalnych” do pracy na czarno przez kilkanaście godzin na dobę) i nazywają targowisko „skarbem”, „żywą, wibrującą przestrzenią” i „najbardziej zróżnicowanym etnicznie obszarem w Europie Środkowo-Wschodniej”.

Chętnie zgodzę się z autorami, że dla doraźnych zysków „»nowocześni« i »otwarci na świat« liberałowie i liberałki”, którzy rządzili Polską oraz Warszawą w toku przygotowań do Euro 2012, niespecjalnie przejmowali się losami społeczności związanej z Jarmarkiem Europa. Co więcej, mogę dorzucić do listy tematów haniebnie zaniedbanych przez owych liberałów edukację oraz kulturę – a więc filary społeczeństwa otwartego, obywatelskiego, solidaryzującego się z uchodźcami oraz emigrantami ekonomicznymi. Jednakowoż nie wydaje mi się zasadnym porównywanie (od)budowy Stadionu Narodowego do równanych z ziemią brazylijskich faweli.

Mogłabym kontynuować listę nieadekwatnych, moim zdaniem, analogii, porównań czy ocen, ale chciałabym wreszcie zaznaczyć, że lekturę eseju „Sport nie istnieje” uważam za czas dobrze spożytkowany i wielce inspirujący. Sama od zawsze mam wielki problem ze sportem – i jako była piłkarka, i jako obserwatorka poświęcająca na śledzenie ulubionych dyscyplin setki (jeśli nie tysiące) godzin rocznie. Choć w moim przypadku te kilka młodzieńczych lat spędzonych w drużynie piłkarskiej to niewątpliwie był czas „prawdziwego” grania. Mój sport „istniał”, jak (nie) powiedzieliby Sowa z Wolańskim, bo nigdy nie przeszłam na zawodowstwo. Ale czy rzeczywiście nowoczesny sport zawodowy jest niczym więcej niż tylko skomercjonalizowaną, medialną wydmuszką?

Zdaniem eseistów, w ciągu ostatnich 15 dekad sport został przenicowany w „towar” oraz „platformę do realizacji zysków z reklamy”. Logika sportowych wydarzeń podtrzymuje kapitalistyczną narrację, w której ekonomiczna rywalizacja ufundowana jest nie na przywilejach, a równościowych regułach, które gwarantują sukces pracowitym, utalentowanym i gotowym do podjęcia ryzyka uczestnikom wolnorynkowej gry. Jak piszą autorzy: „Znajduje to bezpośredni wyraz w sposobie, w jaki słownik sportu oraz – z pozoru dalece bardziej nobliwy – strefy publicznej (polityki, gospodarki, ale i kultury) niemal momentalnie zbliżają się i przechodzą w siebie, aż do nierozróżnialności, jak gdyby nowoczesny sport okazał się doskonałą metonimią społeczeństwa kapitalistycznego, ukazującą jakiś aspekt jego «prawdy». Doskonale ujął to Walter Camp, nazywany «ojcem futbolu amerykańskiego»: «Znalezienie słabego punktu, przez który można działać; eksperymentalne badanie pola; ukrywanie realnego potencjału aż do decydującego momentu, w którym następuje atak w najmniej oczekiwanym miejscu – mówię tu o zarysie gry w futbol czy taktyce w interesach? Oczywiście, o jednym i o drugim»”.

Wyścigi hochsztaplerów

Nie sposób nie zgodzić się z cytowanym i cytującymi – nowoczesny sport nie tylko skupia w sobie wszystkie aspekty społeczeństwa liberalnego i gospodarki kapitalistycznej, ale również je intensyfikuje. Aż do absurdu i wypaczenia! Doskonale mechanizm ten ilustruje film „Gra o wszystko” (tyt. oryg. „Molly’s Game”) Aarona Sorkina, który 5 stycznia 2018 roku wszedł na ekrany polskich kin. Bohaterką obrazu jest Molly Bloom, autorka książki „Molly’s Game” – postać bynajmniej nie fikcyjna. Ojciec Molly – amerykański człowiek sukcesu – od wczesnego dzieciństwa motywował swoje dzieci do pokonywania własnych ograniczeń i bycia najlepszymi we wszystkim, czego się tkną. Molly wybrała narciarstwo szybkie – szło jej naprawdę fenomenalnie, jednak poważne kontuzje przedwcześnie ucięły jej sportową karierę. Przeniosła się wówczas do Los Angeles i podjęła pracę asystentki organizatora nielegalnych partii w pokera, w których brali udział celebryci, hollywoodzkie gwiazdy oraz rekiny biznesu. Odebrawszy kilka bezcennych lekcji, Molly odeszła od bezwzględnego szefa, przechwyciła jego najlepszych klientów i sama zaczęła organizować gry hazardowe. Nietrudno zgadnąć, że szybko odniosła spektakularny sukces. Znowu była najlepsza.

Molly Bloom to postać arcysymptomatyczna dla czasów późnego kapitalizmu – to uosobienie najróżniejszych amerykańskich mitów oraz kompleksów. Cokolwiek robi, czy jest to sport, czy biznes, podchodzi doń bezkrytycznie – po prostu musi być na samym szczycie, to jej jedyny cel. Kobieta wykorzystuje słabości innych (uzależnienie od hazardu i inne nałogi), by zbudować „największe nielegalne kasyno na świecie”, a jednak do końca walczy o to, by w swoim mniemaniu pozostać wobec klientów fair. Rzecz jasna, owo fair to niewiele więcej niż podwójne standardy cechujące świat wielkiego biznesu oraz zawodowego sportu. Bo właściwie dlaczego tak wielu tenisistów to rezydenci Monako? Dlaczego kadrowicze uchylają się od płacenia podatków w krajach, które reprezentują? Dlaczego sport zawodowy uprawiają osoby tak chore, że bez zażycia sterydów nie byłyby w stanie przetrwać trudów pojedynczego wyścigu?

Powodowana filmem o Molly Bloom, zadaję pytania o zawodników. Tymczasem Sowa z Wolańskim inaczej (i najpewniej trafniej) formułują adres, pod który ślą zarzuty o wypaczenie współczesnego sportu. Eseiści odpowiedzialnością za zaistniały stan rzeczy obarczają przede wszystkim takich gigantów jak FIFA czy MKOl. Obie organizacje uzurpowały sobie, ich zdaniem, prawo do uważania się za właścicieli dziedzictwa kulturowego (igrzysk olimpijskich oraz rozgrywek piłkarskich). Co więcej, obie instytucje nie tylko przyznają sobie wyłączne prawo do zysków wynikających z kontroli znaku towarowego, ale i bezustannie ową kontrolę pragną rozszerzać na coraz to nowe (zupełnie już niezwiązane ze sportem) dziedziny.

Afekty i tożsamości?

Ale właściwie co odróżnia sport amatorski od zawodowego – co sprawia, że ten drugi tak dalece uzależnił się od międzynarodowych korporacji i organizacji uzurpujących sobie prawa do dziedzictwa kulturowego? Podstawową funkcją sportu amatorskiego była (i wierzę, że zawsze będzie) bezinteresowność wynikająca z bezcelowości tego arcyangażującego zajęcia. Na podwórku skacze się w dal i kopie piłkę z kumplami li tylko dla… sportu, a więc dla samej przyjemności grania, skakania, biegania. I jeśli towarzyszy temu jeszcze jakaś nagroda, to jest to pozytywna emocja wynikająca z rywalizacji oraz wygranej. Jednakowoż bezinteresowność to pierwsza rzecz, którą się bezpowrotnie traci, przechodząc na zawodowstwo. Bo afektywno-emocjonalny kocioł, który wytwarza się wokół jednostki odnoszącej sukces w związku z bezcelową zupełnie aktywnością, natychmiast domaga się obróbki semantycznej, mniej lub bardziej racjonalnego opracowania, słowem – usensownienia, a więc usankcjonowania przy pomocy którejś z nadrzędnych wobec sportu ideologii. Dzieje się tak, powiadają autorzy, bo „sportowiec to idealny nośnik dla reklamowych treści, sport jest bowiem, […] jednocześnie wypełniony aż po brzegi emocjami i zupełnie wyprany z treści oraz znaczeń”. Sportowiec nie musi robić niczego (z wyjątkiem wygrania zawodów), by wypromować rozmaite instytucje i treści – od państw i kojarzonych z nimi ideologii, przez dowolne produkty, po idee – ot, chociażby takie jak równość czy walka z rasizmem.

Co ciekawe, jeden sportowiec/jedna drużyna uosabiać może/mogą zupełnie różne rzeczy. Tak było na przykład w PRL-u, kiedy kadra z jednej strony reprezentowała opresyjne państwo (Partię), a z drugiej afektywno-emocjonalnie angażowała całe społeczeństwo. Kibicowanie było tą działalnością, która zbliżała robotników do inteligencji, klasę uprzywilejowaną do marginalizowanej, nomenklaturę partyjną do opozycjonistów itp. Świadczą o tym liczne relacje i gesty wykonywane w przestrzeni publicznej – dość wymienić słynny „wał” Kozakiewicza czy też „sportiva” pisarzy urodzonych i dorastających w PRL-u. Dla Marka Bieńczyka w „Książce twarzy” sport był w dzieciństwie platformą porozumienia z ojcem (a później, w chorobie ojca – był już właściwie jedyną doń drogą).

Pozostaje jednak pytanie, jak to możliwe, że sport – tak dalece angażując rozmaite grupy społeczne, a nierzadko całe narody, o międzynarodowym kapitale nie wspominając – ma w sumie tak niewielki wpływ na świadomość oraz wrażliwość swoich wyznawców? Gros kibiców, choć deklaruje miłość po grób dla własnej drużyny – drużyny opartej coraz częściej o obcy kapitał i pochodzących z innych krajów i innych kultur zawodników oraz trenerów – jednocześnie nie jest w stanie wyzbyć się poglądów rasistowsko-klasistowsko-ksenofobiczno-homofobicznych. Bo jeśli w XX wieku homoseksualni artyści i intelektualiści dość licznie „wyszli z szafy”, a w bieżącym stuleciu z coming outami coraz częściej spotkać się można pośród ludzi establishmentu (polityków, biznesmenów, przedstawicieli tzw. zawodów zaufania społecznego), to w sporcie nadal jest to praktycznie temat tabu. Choć brzmi to jak prowokacja, to jednak łatwiej jest mi poszukać zdeklarowanego geja w szeregach duchownych katolickich niż pośród sportowców!

A jeśli rację mają autorzy książki „Sport nie istnieje”, że „współczesny marketing – tak komercyjny, jak i polityczny – doskonale odczytuje to samo, co w sporcie widzieli siedemnastowieczni purytanie i katolicy: ogromny ładunek emocji oraz afektów”, to wielka szkoda, że ów marketing nie jest wcale niezainteresowany eksploatacją wątków progresywno-emancypacyjno-obyczajowych. Autorów nie zajmują jednakowoż te kwestie – w ogóle bowiem ich książka jest przede wszystkim krytyką kapitalizmu, nie zaś konserwatyzmu oraz liberalizmu (dla mnie z kolei współczesny sport tak często „nie istnieje”, bo w sposób bezkrytyczny – jak Molly Bloom – wyraża arcynowoczesne formację kulturową i podmiotowość).

Rytm i rym piłeczki

W opowieściach Pilcha roi się od anegdot środowiskowych i narracji, których stawką jest przede wszystkim tożsamość mówiącego (w tym również jego relacje z zewnętrzem – ze światem oraz bliskimi). Bieńczyk dorzuca do powyższego nie tylko zachwyt fana tej czy innej dyscypliny, ale również pełnię zaangażowania sportowca-amatora:

„Chyba to szczególne napięcie w tenisie jako praktyce egzystencji jest najważniejsze: temu, co jest w naszym życiu niejasne, mgliste, niekiedy mroczne i zimowe, niekiedy po prostu rozwlekłe i niezmobilizowane, bezforemne, niekiedy trudne do przekładu, nadaje nagle sprężystość i formę, rytm i rym. Wprowadza co chwilę, za każdym uderzeniem, skupienie i uważność (jak przyjemnie jest dotykać samej siatki strun, odbijać ją od dłoni i czuć jej gotowość do skoku), które wciągają nas w elektryzującą przestrzeń, gdzie nie ma miejsca na zaniechanie. Bycie na korcie to ciągłe zmaganie się z tym, co w nas niczego nie chce i odmawia, macha ręką. Niekiedy ta odmowa bierze górę, nazywa się to »nic mi dziś nie wychodzi«, i wpycha nas w całodzienny dołek. Innym razem do się ją stłamsić i wraca się z kortu w skowronkach, płacąc mniej niż terapeucie.”.

Bieńczyk wykorzystuje sport do bezustannego negocjowania granic między „ja” i „bezforemnością” – „zewnętrzem”, które, paradoksalnie, reprodukuje się li tylko w głowie podmiotu współczesnego (tego, na przykład, który uparcie i bezinteresownie odbija kolejne piłeczki). Tymczasem Sowa z Wolańskim w ogóle nie biorą pod uwagę takiej perspektywy. Albowiem ich zdaniem: „W świecie realnie podporządkowanym kapitałowi – czyli w jedynym, który jest nam współcześnie dany – wykrojenie jakiegokolwiek zewnętrza jest absolutnie niemożliwe. Z tego właśnie wynika zdolność systemu do wchłaniania wszelkich ekscesów i alternatyw oraz przerabiania ich na własną modłę”.

Odmienność manifestowanych przez poszczególnych eseistów perspektyw wynika, jak sądzę, z podejścia do wspomnianej już kilka razy bezinteresowności. W skrócie, Bieńczyk uprawia sport i pisze o sporcie dla… sportu, a więc poniekąd dla samego siebie. Wolański z Sową używają sportu, by opisać mechanizm, który dotyczy wielu innych dziedzin życia (to, jak współcześnie „pilnuje się” widzów na trybunach, niczym nie różni się od monitorowania ich zachowania w kinach czy na koncertach). I jeśli opinie Wolańskiego i Sowy rozpoznaję (mimo zastrzeżeń) jako symptomatyczne, to przede wszystkim dlatego, że każdego niemalże dnia jestem świadkiem tego, jak amatorzy (a więc sportowcy – „teoretycznie” – bezinteresowni) czynią własne zaangażowanie w odbijanie piłeczek (czy cokolwiek innego) towarem, który można sprzedać lub kupić, a zatem udostępnić w postaci danych (informacji o własnym pulsie, potliwości czy też długości i trasie biegu) firmom zajmującym się zbieraniem i zarządzaniem informacjami. I pewnie na pytanie, po co to robią, zasadnie odpowiedzieliby Wolański z Sową – może dlatego, że „w społeczeństwie spektaklu” mierzalność (a więc widzialność) jest warunkiem sine qua non rozmaitych intensywności (takich na przykład jak poczucie własnej wartości oraz spełnienie). Czekam zresztą na kolejne książki o sporcie Krzysztofa Wolańskiego, o którym skądinąd wiem, że jest on nie tylko krytykiem sportu, ale i jego wielkim fanem. Jego eseje mogłyby się stać tak fundamentalnymi „sportivami” jak narracje wspomnianego Marka Bieńczyka, Oty Pavla czy też Davida Fostera Wallace’a.

Osobowość na start

Dziennikarze sportowi wciąż podkreślają, że w sporcie najważniejsza jest głowa. Mówi się nawet, że ponad dziewięćdziesiąt pięć procent to głowa, a potem dopiero nogi czy ręce – w zależności od dyscypliny. Otóż w głowie (i tylko w głowie) może powstać „zewnętrze” – a więc to, co zdaniem autorów eseju już „nie istnieje”, czyli to, co w pisarstwie na przykład Marka Bieńczyka jest… wszechobecne. Mnie jest bliżej do stanowiska Bieńczyka – wierzę bowiem, że „zewnętrze” jest wypadkową naszych relacji ze światem, naszej podmiotowości. Wolański z Sową uważają inaczej i dlatego proponują inne „[praktyki] oporu wobec mechanizmów, które czynią z nowoczesnego sportu spektakl”. Dość powiedzieć, że są to gesty stricte polityczne – takie na przykład, jak protesty przeciw niszczeniu środowiska naturalnego na rzecz budowy infrastruktury sportowej czy też gentryfikacji danych obszarów miejskich.

Ja uprawiam partyzantkę innego rodzaju: gram dla „rymu i rytmu” (harmonii), nie zaś po to, by intensyfikować własną widzialność. Choć mój trener śmieje się z moich trampek (kupionych w osiedlowym sklepie obuwniczym „ALA”), robię, co mogę, by nie stać się „lightboxem” podłączonym, co gorsza, do apek i mediów społecznościowych. Nie interesuje mnie bowiem manifestowanie sobą samą niemoich interesów – już raczej wolę rezonować z tym, co się słabo wyświetla. Słowem – próbuję zakłócać późnokapitalistyczną widzialność. Taka postawa to jest, rzecz jasna, tylko (i aż) mój koncept, projekt i mit. Zdecydowały o niej nie moje nogi czy ręce – lecz głowa.

 

Książka:

Jan Sowa, Krzysztof Wolański, „Sport nie istnieje. Igrzyska w społeczeństwie spektaklu”, Wyd. W.A.B., Warszawa 2017.