Ostre podziały w mass mediach mają się wyśmienicie. Bez trudu wskażemy redakcje, które nigdy nie zaproszą na swoje łamy politycznych oponentów. Grono publicystów i polityków, którzy nie wystąpią z konkurentami w jednym programie, stale rośnie. Nic zatem zaskakującego, że nawet przeprowadzanie wywiadów z osobami dalekimi od naszej agendy za każdym razem budzi emocje. W zasadzie za każdym razem pojawiają się pytania, po co w ogóle liberałowie mieliby rozmawiać – to akurat przykłady z naszych łamów – z Małgorzatą Terlikowską, Bronisławem Wildsteinem czy Markiem Jurkiem?

Co ciekawe, ten opis pasuje znakomicie nie tylko do polskiego podwórka. W weekendowym wydaniu „Financial Times” ukazał się artykuł anonsowany pytaniem, czy wolno przeprowadzać wywiad osobą taką jak Steve Bannon. Przypomnijmy dla porządku, iż chodzi o ideologiczny „mózg” kampanii wyborczej Donalda Trumpa [1]. Mniejsza jednak o Bannona. Ważniejsza jest dla nas odpowiedź na pytanie, które serio postawił dziennikarz „FT”: Czy są osoby, z którymi nie wolno przeprowadzać wywiadów?

Od dłuższego czasu pojawiają się nawoływania do bojkotu drugiej strony politycznego sporu w imię „obrony wolności”. Dziennikarz „FT” postanowił bronić się przed zarzutami. Bezpośrednim pretekstem do artykułu był protest jednego z czytelników, który zarzucił renomowanej gazecie medialne pompowanie radykała. Ów czytelnik zrezygnował z prenumeraty, stwierdzając, że nie chce wspierać katastrofalnej pomyłki „FT” w ocenie rzeczywistości. Nie miejsce tu na analizowanie problemu w całości, ale warto wybrać najciekawsze dla nas argumenty.

Znaczenie rozmowy z oponentem

Po pierwsze, za zrobieniem wywiadu z radykałem przemawia choćby to, że ów radykał odgrywał zasadniczą rolę w otoczeniu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zatem pod uwagę bierzemy faktyczne znaczenie polityczne danej osoby, a nie tylko nasze sympatie ideologiczne.

Po drugie, czytelnicy powinni poznać w ten sposób daną osobę w konfrontacji z zawodowym dziennikarzem. Dziennikarz „FT” dodaje, że przeprowadził wywiady z wieloma kontrowersyjnymi politykami. Niektórzy mieli dosłownie, a nie w przenośni, krew na rękach. Nie zmienił zdania, że warto było przeprowadzić z nimi rozmowy w konwencji hard talk.

Pytanie jednak, czy te stare kryteria dziennikarstwa jeszcze obowiązują? Czy nie mamy do czynienia z sytuacją nadzwyczajną? Przeciwnicy liberalnej demokracji gwałtownie rosną przecież w siłę. Nie należy zatem oddawać ani centymetra przestrzeni medialnej. Polaryzacja ma być uzasadniona jako strategia obrony demokracji.

Dziennikarz „FT” odniósł się również do tych zarzutów. Po trzecie zatem, nie rozmawiając z kontrowersyjnymi postaciami, pozbawiamy się informacji. Tu wracamy do zupełnie podstawowego pytania, jaki jest cel przeprowadzania jakiegokolwiek wywiadu. Właśnie taki – uzyskać dla czytelników wiadomości z pierwszej ręki. Ponadto – przetestować opinie danej osoby w ogniu wywiadu. Sprawdzenie, czy rozmówca w ogniu pytań potrafi podtrzymać opinie wcześniej głoszone w przychylnych dla niego środkach masowego przekazu, ma ogromne znaczenie w każdym czasie.

Po czwarte, wielkie znaczenie ma nakłuwanie baniek medialnych. Współczesny problem związany z rozwojem technologii przekłada się na niedomagania liberalnych demokracji. Facebook oraz Google, każdy na swój sposób, chcąc nie chcąc, wspomagają powstawanie tzw. baniek medialnych. Ostatni skandal z Cambridge Analytica unaocznił potencjalną siłę oddziaływania mediów społecznościowych na wybory. Z tego punktu widzenia, paradoksalnie, rośnie znaczenie wywiadów „na żywo”, konfrontowania się oponentami – bez pudrowania zdań w procesie autoryzacji.

Dwa dodatkowe argumenty

W sumie, powiedzmy to otwarcie, chodzi o powrót do źródeł rzetelnego dziennikarstwa. W polskich warunkach warto jednak dodać jedną uwagę: polaryzacja przynajmniej częściowo jest reakcją na spadek czytelnictwa tradycyjnej prasy. Służy ona zatem innemu celowi niż sztuka rzetelnego dziennikarstwa. Polaryzacja służy także celowi komercyjnemu, tj. utrzymaniu przy sobie wiernego grona czytelników. W to przynajmniej wierzy część redaktorów. Być może to prawda. W czasach jednak, gdy ostra polaryzacja polityczna degeneruje demokrację (jak choćby ostatnio wykazują na licznych przykładach w książce „How Democracies Die” [Jak umierają demokracje] Daniel Ziblatt i Steven Levitsky), ten punkt widzenia jawi się jako wąski i mocno partykularny.

Niewykluczone, że w czasach konkurencji ze strony mediów społecznościowych inny być nie może. Niemniej jednak, jeśli przez moment wyjdziemy poza problemy komercyjne, które nurtują tę czy inną redakcję, inne punkty widzenia na uprawianie dziennikarstwa – z uwagi na podtrzymanie zasobów liberalnej demokracji przy życiu w niesprzyjających warunkach – są wręcz konieczne. Takie, które ukazują, że poza krajową rywalizacją międzypartyjną istnieją jeszcze obszary wiążące nas – na szczęście – w jedno społeczeństwo. Takie, które stawiają tamę szaleństwu polaryzacji, tym bardziej że – siłą rzeczy – konkurujący ze sobą dziś politycy osuwają się w nie dość łatwo. Z zewnątrz trzeba przypominać im o granicach rozsądku. O tym, że poza ich partią polityczną istnieje życie.

Przemilczanie nic nie da. Trzeba konfrontować nasze przekonania z drugą czy trzecią stroną sporu, zamiast zamykać się w strefie komfortu. | Jarosław Kuisz

Wreszcie, liberalni demokraci powinni zdawać sobie sprawę, że strategia przemilczania w ogóle nie gwarantuje sukcesu. Największe zwycięstwo liberalnej alternatywy nad populizmem w Europie – ubiegłoroczne wybory prezydenckie we Francji – w dużej mierze wiązało się z faktem, że Emmanuel Macron zdecydował się na debatę telewizyjną z Marine Le Pen (to rzecz nieoczywista: przed laty Jacques Chirac odmówił przecież debaty z „faszystą” Jean-Marie Le Penem).

Młody polityk był gruntownie przygotowany merytorycznie do pojedynku. Wykazał dramatyczną wprost niegotowość liderki skrajnej prawicy do rządzenia. To był nokaut – bez kunktatorstwa. Nawet zwolennicy Frontu Narodowego przyznawali, że Macron zwyciężył. Warto pamiętać o długofalowych korzyściach. Le Pen do dziś nie podniosła się z tamtej porażki. Wypalona przegraną, ostatnio zaproponowała nawet zmianę szyldu starej partii.

Zamiast strefy komfortu

Wracając na nasze podwórko: przemilczanie nic nie da. Trzeba konfrontować nasze przekonania z drugą czy trzecią stroną sporu, zamiast zamykać się w strefie komfortu. Unia Europejska to od dwóch lat pole bitwy. Kolejne kraje stają przed wyzwaniem własnego populizmu. Czasem wygrana przychodzi o włos, jak podczas wyborów prezydenckich w Austrii. Czasem liberalni demokraci przegrywają z kretesem, jak w naszym kraju.

Jak się wydaje, nie ma takiej możliwości, by uznać, że raz a dobrze wygramy z nieliberalnymi populistami, a potem pojedziemy na wakacje. I tak polityczne wakacje po zimnej wojnie trwały nadzwyczajnie długo. Teraz skończyły się nieodwołanie. I w takim świecie żyjemy.

Właśnie dlatego trzeba być do polemik czy wywiadów solidnie przygotowanym merytorycznie. I przede wszystkim – do nich stawać. Tylko tyle i aż tyle. Bo czy nam się to podoba, czy nie, osoby, które myślą inaczej, są naszymi rodakami, mieszkają w tych samych miastach, przy tych samych ulicach, w tych samych budynkach.

A na radykalizmie, jak wiadomo, ostatecznie wygrywają tylko radykałowie.

 

Przypis:

[1] Rzecz o tyle pikantna, że w ostatnich dniach radykał z USA odbył tryumfalny tour po Europie. Dziennikarze renomowanych czasopism dobijali się o rozmowę z byłym współpracownikiem Trumpa. Nie bez podstaw zakładano, iż rozmowy nie będą politycznie poprawne. W jednym z wywiadów Bannon wyraził swój podziw dla Benito Mussoliniego („The Spectator”), jakby nie było, założyciela Narodowej Partii Faszystowskiej.

Artykuł:

Lionel Barber, „Bannon and the big question”, „The Financial Times”, 31 marca 2018 roku.

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: moritz320, pixabay.com, CC0 Creative Commons.