Jedna z nich jest w samym centrum Warszawy, na Nowym Świecie, róg Świętokrzyskiej, po sąsiedzku z McDonaldem i kilkoma sieciowymi kawiarniami. Druga na warszawskich Włochach, graniczy przez ścianę z Lidlem, jakby co noc, kiedy zniknie harmider, sypiała z wrogiem; po jednej stronie blaszaka są czystsze trawniki, po drugiej ciągle remonty, ale i tak większy ruch jest pod logo z uśmiechniętym owadem. W Gdańsku śmiano się, że powstanie na statku, byle tylko ominąć zakaz handlu w niedzielę, który dotyka sklepy stacjonarne. Jest też w Górach Świętokrzyskich, pod Nową Słupią, niedaleko wsi mojej babci, kolejna zmieściła się zaraz pod Łagowem, dwanaście kilometrów dalej, następne pod Ostrowcem, Bodzentynem – i dalej, jak siatka zarzucona na ten kawałek kuli ziemskiej. Jej obecność na mapie kraju przypomina średniowieczny rozkład miast, każde oddalone od siebie o dzień drogi pieszo, tak aby przed zmierzchem zdążyć wrócić do murów i świateł.
Jeszcze dziesięć lat temu, kiedy robiłem zakupy, przechodziłem obok Biedronki na warszawskich Jelonkach ze zdziwieniem, jak można kupować tak tanio buty i udawać, że da się w nich chodzić, kupować podróbki cukierków, mięsa i markowych opakowań. Zawsze wybierałem Halę Wola, kolorową, pełną gwaru, z prawdziwą obietnicą kapitalizmu, której nie potrafiła spełnić portugalska firma.
Zmiana przyszła. Wszyscy o tym wiemy. Ale przyszła powoli. Jeden z menedżerów którejś z warszawskich firm szkoleniowych opowiadał mi, że w Biedronce są bardzo dobre wina. A znał się na winach. Jego styl życia i winne podróże od zawsze mnie fascynowały. Wiedział, co to jest rioja i jak to wymawiać. Otwierał się na świat jak portugalskie wina. Innym razem na wakacjach, moja żona (żony zawsze wiedzą pierwsze) była zafascynowana tym, że wszyscy teraz kupują w Biedronce. Sieć stała się sensacją w Polsce powiatowej, gdzie drobni sklepikarze kupowali rzeczy w Biedronce, a później sprzedawali ze swoją marżą w gęściej sytuowanych wiejskich sklepikach, dopóki ich klienci sami nie zaczęli dojeżdżać do dyskontu świeżo zakupionymi autami.
W końcu Biedronka pojawiła się i w mojej podwarszawskiej miejscowości. Brałem z niej jak z koszarowego składu, tylko rzeczy wymierzone i najpotrzebniejsze. Mięso – nie. Pieczywo – nie. Nabiał – dobrze. Alkohol – czasami. Aż wreszcie odkryłem egzotyczną wyspę z pakowanymi i dojrzewającymi serami, na którą przywożą obecnie nawet makaron Barilla, piwo Guinness, czy nawet… mini-księgarnię. Żegnaj, Tesco, żegnaj Halo Targowa Wola, Lidlu, do którego zawsze było za daleko. Witaj, Biedronko. Witaj szara, znojna konsumpcjo, która zamiast pieniędzy mogłaby wymagać już tylko bonów, dystrybuowanych przez zakłady pracy i administrację publiczną, w wyjątkowych okresach wspomagana gadżetami reklamowymi, które kradnie się jak biżuterię. Nie mam poważniejszych wniosków odnośnie zmonopolizowania handlu przez tę firmę. Jej błyskawicznego przejścia od nieludzkich warunków pracy, przeciwko którym protestowała Krystyna Łybacka lata temu (pchano ją do polityki!), do sklepu, w którym miło jest pracować i w którym spotyka się 99 proc. polskiego społeczeństwa. To cały ruch społeczny, jak w Stanach. Można tu trafić na menedżerów, wciąż oszczędzających na raty kredytów, Ukraińców remontujących i sprzątających im łazienki, studentów, całą – dopieszczoną teraz workami węgla na grilla w promocji za wydanie więcej niż pięćdziesięciu złotych – pozostałą masę społeczną, pozbawioną oszczędności i życiowych ekstrawagancji.
„Biedra” stała się tłem dla wszystkich ponadnormatywnych wyborów klasy powiedzmy ogólnie „minus-Kulczyk”, która nawet jeśli w jakiejś części swojego stylu życia wybiera inaczej, zawsze też kończy przed gablotką z hasłem „Tak, tylko!”. | Wojciech Albiński
Ale mimo to Biedronka nie jest hip. Nie zmienią tego grafiki Pawła Jońcy, którymi tapetowane są drzwi jej sklepów, ani eleganckie opakowania własnych marek typu premium projektowane przez najlepsze agencje designerskie w kraju. „Biedra” stała się tłem dla wszystkich ponadnormatywnych wyborów klasy powiedzmy ogólnie „minus-Kulczyk”, która nawet jeśli w jakiejś części swojego stylu życia wybiera inaczej, zawsze kończy przed gablotką z hasłem „Tak, tylko!”. Owszem, może i zbiera miód z własnej pasieki, czy nawet robi własną wędlinę w przydomowej wędzarni, ale po chleb swój powszedni przyjdzie właśnie tam. Biedronka przez swoje lokalizacje (wybierane pewnie przy pomocy zaawansowanych i zalgorytmizowanych metod demograficznych, przepływu ruchu transportowego etc.) i ciepły marketing wytworzyła sytuację, którą znamy z sieci i baniek społecznych. Pewną przezroczystość świata czy dostępnych rozwiązań, które de facto są monopolem.
Nie chodzi już nawet o dystrybucję żywności – zawsze dostępnej, nigdy problematycznej. Chodzi o to, że gdybym nawet teraz zamknął oczy, jestem w stanie wskazać, po ilu krokach muszę schylić się, żeby sięgnąć po koszyk, później ściągnąć rukolę z lodówki, odwrócić się po awokado, mango, banany zawsze co najmniej 2×kiść, jabłka, ominąć mięsa (dalej nie ufam), by dojść do serów, jogurtów, zakręcić, minąć dwie uczynne panie, które zawsze podpowiedzą, gdzie tym razem zgubił się kisiel, zawsze wezmą mnie za mystery shoppera, by trafić do łuzy kasy, gdzie od dawna można już zapłacić kartą. Kto jeszcze zna tę drogę na pamięć?
Czasem się buntuję, owszem. W Tesco są lepsze warzywa, ryby dalej można kupić pod Halą, ale i tak większość wydanych pieniędzy na jedzenie kończy w „Biedrze”. Kiedyś śmiałem się z tego owadziego pochodzenia. Biedronka, „stonka” i zaraz „radlonka” sklepowych półek, gdzie karmimy owadziego molocha żarcia, przemieszczania się, przerośniętego życia. Nie było to nic innego niż wyrośnięte szczeniackie zawodzenia. No i „Bieda” – skrót od Biedronki. Okazało się, że to mrugające kropkowane logo nie jest niczym innym niż pewną codziennością Anno Domini 2018, w której zwyczajnie – jeśli nie ma się pomysłu na totalne zerwanie ze społeczeństwem – trzeba się znaleźć. Może kiedyś przyjdzie kolejna zmiana, do Polski wkroczy Walmart, drony będą nam przywozić (przylatywać?) pizzę do domu. Nie wiem.
Dziś chciałem docenić „Biedrę” jako zjawisko o znaczeniu, powiedzmy, politycznym (bardziej niż GS-y w PRL), a mimo to niewidoczne, nieprawicowe i nielewicowe, bo niebudujące konfliktu i przez to pokazujące, jak bardzo w swoim podstawowym, konsumenckim wymiarze życia jesteśmy do siebie podobni. Pomimo różnych towarów wykładanych na kasę, wszyscy jesteśmy poddani odgórnej i przemyślanej organizacji naszych wyborów. Uwaga: Jutro nieczynne.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com.