W teorii jest tak: najpierw musimy pokonać PiS, a potem wziąć się za naprawianie państwa, po to aby partia podobna do PiS-u nie doszła już do władzy. Na razie więc potrzebne jest zjednoczenie opozycji, bezwzględny opór wobec partii rządzącej oraz bezwzględna krytyka jej zwolenników. A kiedy już odniesiemy zwycięstwo, wtedy przyjdzie czas… na dyskusję.

W praktyce będzie tak: nawet jeśli „zjednoczona” opozycja pokona kiedyś PiS, to zaraz potem się rozpadnie, bo poza niechęcią do partii Kaczyńskiego – albo i samego Kaczyńskiego – niewiele ją ze sobą łączy. Wielkie plany reformowania państwa i budowania dla niego nowej podstawy intelektualnej oraz planów na najbliższe dekady spalą na panewce. A nieumiejętność odpowiedzi na bieżące kryzysy – jak choćby kolejne fale migrantów – sprawi, że do władzy wróci albo PiS, albo inna radykalna partia obiecująca „szarpnięcie cuglami” i walkę o polskie interesy.

Dlatego dziś żądanie od opozycji pomysłu na to, jaką Polskę chce budować – czegoś, co na naszych łamach nazywano big idea ­– to nie fanaberie grupki intelektualistów, ale jedyna odpowiedzialna droga. Wbrew nadziejom części publicystów i polityków, Unia Europejska – która sama stoi dziś na progu wielkich przemian – nie obroni w Polsce liberalnej demokracji. Pomysł musi wyjść z kraju. Jakie elementy powinna zawierać narracja opozycji?

Najważniejsze jest wybicie PiS-owi z ręki najważniejszych argumentów/obietnic, którymi partia posługuje się w codziennej retoryce. Co to za argumenty?

Po pierwsze, obietnica „suwerenności” czy „wstawania z kolan”, czyli pełnej kontroli nad tym, co się w Polsce dzieje. Zapowiedziana właśnie przez rząd korekta ustawy o IPN, dokonywana pod wpływem nacisków z zagranicy, to tylko jeden z przykładów pokazujących, że opowieści o silnym rządzie, który może działać, nie oglądając się na międzynarodowe konsekwencje, to mit. A takich mitów jest więcej – doniesienia o planowanych przez rząd zmianach w polityce migracyjnej, ułatwiających dostęp do polskiego rynku pracy między innymi Wietnamczykom i Filipińczykom, to kolejny przykład. Polska prawica wszem wobec zapowiada, jak to nie dopuści, by Polska stała się krajem multi-kulti, ale w zderzeniu z wymogami rynku pracy musi się ugiąć. Robi to jednak w najgłupszy możliwy sposób – cichaczem i jednocześnie pompując antyimigrancką retorykę. To samo dotyczy kapitału zagranicznego i jego roli w polskiej gospodarce. Rząd – ustami choćby premiera Morawiackiego – mówi o tym, jak to zagraniczne koncerny wysysają pieniądze z Polski, a jednocześnie ta sama władza czyni daleko idące ustępstwa, by sprowadzić do naszego kraju Mercedesa czy JP Morgan.

Zapowiedziana właśnie przez rząd korekta ustawy o IPN, dokonywana pod wpływem nacisków z zagranicy, to tylko jeden z przykładów pokazujących, że opowieści o silnym rządzie, który może działać, nie oglądając się na międzynarodowe konsekwencje, to mit. | Łukasz Pawłowski

Jedną z tajemnic sukcesu populistów w niestabilnym, przechodzącym fundamentalne zmiany świecie jest obietnica kontroli – nad imigracją, nad wielkim kapitałem, nad wpływami globalnych graczy – która daje wyborcom poczucie bezpieczeństwa. W zderzeniu z faktami okazuje się ona jednak wielkim blefem. Opozycja powinna o tym głośno mówić. Jedynym sposobem na okiełznanie niestabilnej rzeczywistości okazuje się bliska współpraca międzynarodowa. Dziś najlepszym polem do tej współpracy jest dla Polski Unia Europejska. Ale jaka ma to być Unia i jaką pozycję ma w niej zajmować Polska – tego od przedstawicieli opozycji się nie dowiemy. Tymczasem dokładnie tę samą obietnicę, jaką złożyło Polakom PiS – obietnicę większej kontroli nad swoim losem – mogą dziś składać partie opozycyjne, posługując się przy tym zupełnie inną argumentacją. Trzeba tylko chcieć.

Po drugie, jednym z zasadniczych źródeł popularności partii populistycznych jest odwołanie się do wspólnoty narodowej. „Polska”, „Polacy”, „my”, „Naród”, „prawdziwy Polacy” – wezwania odmieniane przez wszystkie przypadki mają dużą siłą mobilizującą i są dziś stosowane przez rozmaite siły na Starym Kontynencie.

Bezradność liberałów wobec tych haseł „z pewnością oznacza konieczność odrzucenia rozmaitych tabu”, mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” amerykański politolog Mark Lilla. Jakich? „Przede wszystkim pojęcia narodu. […] Liberałowie muszą nauczyć się mówić o narodzie inaczej, niż to robią populiści, nie w kategoriach przeciwstawiających «prawdziwy lud» niepełnoprawnym obywatelom. Żeby to jednak zrobić, muszą przełamać tabu związane z tym tematem i odrzucić przekonanie, że jakakolwiek wzmianka o narodzie od razu pachnie nazizmem”.

W książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy” Lilla przekonuje, że kluczem do takiego „liberalnego” rozumienia narodu jest pojęcie obywatelstwa, a najlepszym sposobem walki o – tak drogie dla liberałów – indywidualne prawa każdego z nas jest odbudowa poczucia obywatelskiej wspólnoty. I choć Lilla pisze przede wszystkim o społeczeństwie amerykańskim – gdzie podziały religijne, etniczne, seksualne, geograficzne – są znacznie liczniejsze, to przecież także w rzekomo homogenicznej Polsce są one bardzo silne. Bo co ma połączyć warszawskiego geja, który ma oddać głos na Rafała Trzaskowskiego w wyborach na prezydenta Warszawy, z praktykującym katolikiem gdzieś z lubuskiego, który także ma poprzeć kandydata dzisiejszej opozycji? Nowoczesność? Proeuropejskość? Prozachodniość? Żadne z tych pojęć w dzisiejszych czasach nie ma siły mobilizującej porównywalnej z hasłem wspólnoty narodowej, którym szermują populiści. Jeśli jednak owa wspólnota ma mieć charakter otwarty i dość elastyczny, by pasować do współczesnego świata, to musi się opierać na czymś innym niż na „braterstwie krwi”.

W Polsce główna partia opozycyjna ma hasło „obywatelskości” w nazwie, ale konia z rzędem temu, kto wyjaśni, jak ową obywatelskość rozumie i kto – zdaniem jej przedstawicieli – tym obywatelem jest i może być. Łatwiej po prostu skrytykować PiS i jego zwolenników. Ale „łatwiej” naprawdę nie znaczy „skuteczniej”. Wystarczy spojrzeć na sondaże, w których Platforma od dłuższego czasu okupuje te same pozycje – niekiedy jedynie posilając się wyborcami upadającej Nowoczesnej.

Jedną z tajemnic sukcesu populistów w niestabilnym, przechodzącym fundamentalne zmiany świecie jest obietnica kontroli – nad imigracją, nad wielkim kapitałem, nad wpływami globalnych graczy – która daje wyborcom poczucie bezpieczeństwa. W zderzeniu z faktami okazuje się ona jednak wielkim blefem. Opozycja powinna o tym głośno mówić. | Łukasz Pawłowski

Narracyjna bierność opozycji ma też inną, poważną konsekwencję – nie pozwala jej skorzystać z licznych błędów, wpadek i kompromitacji PiS-u. I znów debata o nowelizacji ustawy o IPN jest tego dobrym przykładem. PiS ewidentnie się skompromitowało, wywołując przy tym katastrofę wizerunkową. Trudno przecenić negatywne skutki tego, co się stało, a słowa „posła” Roberta Winnickiego o „pełzaniu przed środowiskami żydowskimi” to kolejny dowód na to, że pod każdym dnem można znaleźć kolejne.

Ale czy PO – lub szerzej: opozycja – na tym skorzysta? Raczej nie, a za kilka tygodni przeciętni obywatele o sprawie zapomną, tak jak zapomnieli o likwidacji gimnazjów, strajku młodych lekarzy, premiach dla rządu, kampanii billboardowej, Polskiej Fundacji Narodowej, wypadkach Beaty Szydło, wycince Puszczy Białowieskiej i wielu innych skandalach. Dlaczego? Z prostego powodu: nie wiedzą, jaką mają alternatywę i do kogo jest ona kierowana.