Czy zatem po „Becoming” warto sięgnąć? Bez dalszych suspensów – z całym przekonaniem odpowiadam, że warto. To rzecz nie tylko dla fanów byłej prezydenckiej pary czy osób na bieżąco śledzących amerykańską politykę. Michelle Obama – a przez znaczną część opowieści Michelle Robinson – występuje tu w wielu rozmaitych rolach, dzięki czemu książka może zainteresować naprawdę szerokie grono czytelników.
Wielkie rozczarowanie
Box checker, to określenie, jakim bodaj najczęściej opisuje się Michelle. Oznacza osobę metodyczną, która krok po kroku „odhacza” kolejne cele, jakie sobie stawia. Dla Obamy wszystko zaczyna się od płynnego czytania jeszcze w przedszkolu. Następnie są dobre stopnie w szkole podstawowej w podupadającej dzielnicy Chicago, wejście do dobrej szkoły średniej w centrum miasta (1,5 godziny jazdy autobusami w jedną stronę), egzaminy na Princeton, a w końcu studia na bodaj najbardziej prestiżowym wydziale prawa w Stanach Zjednoczonych, czyli w Harvard Law School.
Po skończeniu tej ostatniej uczelni zaczyna pracę w jednej z prawniczych korporacji. Pojawiają się: gabinet na 47. piętrze wieżowca w centrum miasta, osobista asystentka, 120 tysięcy dolarów rocznie i wreszcie… wielkie rozczarowanie. Kilka kolejnych rozdziałów to opis tego, jak niespełna trzydziestoletnia Michelle, od lat skoncentrowana na kolejnych etapach kariery, nagle orientuje się, że została świetnie wykształconym prawnikiem, który „nienawidzi być prawnikiem”. A w związku z tym musi niejako wymyślić się na nowo.
Ciekawe jest to, że owo rozczarowanie miesza się z poczuciem winy wobec rodziców – niezamożnych przedstawicieli niższej klasy średniej, którzy większość domowego budżetu inwestowali w edukację dzieci. Reakcja matki na duchowe rozterki dwudziestokilkuletniej Michelle jest boleśnie pragmatyczna: „Jeśli pytasz o moje zdanie, to najpierw zarób pieniądze, a o swoje szczęście martw się później”. Ostatecznie do zmiany pracy zachęca ją inna, ważna już w jej życiu postać – Barack Obama.
Kicz czy nie kicz?
Opisy spotkania, miłości i samego związku Obamów na przestrzeni lat to kolejny obszerny wątek książki. Zaczyna się od… spóźnienia przyszłego prezydenta na spotkanie z Michelle w kancelarii, w której pracowała. Obama, choć starszy o trzy lata, dopiero zaczynał wówczas studia na Harvardzie. Jako praktykant tejże kancelarii – uroczo określany mianem summer associate, czyli „współpracownik na okres lata” – trafił właśnie pod opiekę przyszłej żony. Summer associate to ktoś inny niż zwykły stażysta. Zazwyczaj, student jednej z najlepszych uczelni prawniczych po surowym procesie rekrutacyjnym trafiał do kancelarii, która na tym etapie starała się o jego zatrudnienie po skończeniu przez niego studiów. Zadaniem opiekuna było więc nie tylko wprowadzenie delikwenta do firmy, ale także organizacja jego czasu po pracy – stąd lunche, kolacje czy koncerty na koszt korporacji.
Nie wiemy, czy ówczesna panna Robinson każdemu podopiecznemu poświęcała tyle uwagi, ale temu konkretnemu z pewnością jej nie odmawiała. Po kilku tygodniach byli już parą, a z książki dowiadujemy się dokładnie, jak i gdzie do tego wszystkiego doszło, łącznie z miejscem pierwszego pocałunku. Nie jest to zresztą specjalna tajemnica, bo jeszcze jako kandydat na prezydenta dokładnego opisu dostarczył sam Obama, a właściciele pobliskiego centrum handlowego odsłonili w tym miejscu… pamiątkową tablicę. Tej informacji na szczęście w książce nie znajdziemy.
Wszystko to może brzmieć kiczowato, ale, co zaskakujące, kiczowate nie jest. A niektóre sceny z życia – jak rozłożony na wiele stron opis ostatnich stadiów choroby ojca (przez kilkanaście lat chorował na stwardnienie rozsiane) i jego śmierci – wzruszą nawet tych, którzy w książce szukają przede wszystkim politycznych ciekawostek.
Obama pisze ładnym, klarownym językiem (kiedy była dzieckiem, pewna dziewczynka z sąsiedztwa zarzuciła jej, że „mówi jak biała”, a wówczas nie był to komplement), nie sili się ani na zbędne ozdobniki, ani sztuczne naśladowanie mowy ulicy i potrafi dobrze zrównoważyć sentymentalne wspomnienia pierwszych randek opisem codziennego życia z dwójką dzieci i mężem pracującym przez kilka dni w tygodniu kilkaset kilometrów od Chicago.
Kobieta silna czy wyzwolona?
To swoją drogą kolejny ciekawy wątek. Jako czarna kobieta z biednej dzielnicy Obama nieustannie musiała sama sobie i innym udowadniać, że kolejne awanse zawdzięcza własnym zdolnościom i pracy i że nie jest gorsza od ludzi otaczających ją na kolejnych etapach jej kariery. Budowała przy tym obraz własnej osoby jako kobiety wyemancypowanej i niezależnej. W książce przestaje on być jednak przekonujący, kiedy dowiadujemy się, że od 1996 roku (kiedy Barack Obama został senatorem stanu Illinois) do roku 2016 (kiedy przestał być prezydentem) jej mąż bywał w domu jedynie okazjonalnie. W czasie gdy pełnił funkcję senatora w senacie stanowym, Obama większą część tygodnia spędzał w stolicy stanu – Springfield, oddalonym o ponad 300 kilometrów od Chicago. „Chaotyczny kalendarz polityczny mojego męża sprawiał, że to na mojej głowie spoczywał niemal każdy aspekt domowego życia”. Kiedy na przełomie 1999 i 2000 roku Obama bez powodzenia startował do Kongresu – a dokładnie Izby Reprezentantów, czyli amerykańskiego sejmu – sam szacował, pisze Michelle, że w czasie „około sześciu miesięcy kampanii do Kongresu spędził mniej niż cztery pełne dni w domu ze mną i Malią” (to pierwsza córka Obamów, druga – Sasha – urodziła się w roku 2001). Każda minuta kampanii spędzona na czymkolwiek innym niż zbieranie pieniędzy czy spotkania z wyborcami była uznawana za stratę czasu.
Było tak zarówno przed 2004 rokiem, kiedy Barack Obama wystartował do senatu krajowego, jak i na długo po słynnym wystąpieniu na konwencji Partii Demokratycznej, kiedy to z dnia na dzień stał się polityczną gwiazdą w całym kraju. Michelle pisze, że nagle zaczęto ich rozpoznawać nie tylko na ulicach Chicago, ale absolutnie wszędzie, choćby podczas wycieczki do Arizony. Opublikowana wcześniej książka Baracka Obamy „Dreams From My Father” trafiła wówczas na listę bestsellerów „New York Timesa”, a wybory do Senatu wygrał uzyskując 70 procent głosów. Michelle z rodziną została w Chicago, Barack przez dwa lata kursował między domem i Waszyngtonem, a następnie, 10 lutego 2007 roku, ogłosił… start w wyborach prezydenckich. Jeśli kampania do Kongresu praktycznie eliminuje człowieka z życia rodzinnego, można sobie jedynie wyobrazić, co robi z nim kampania prezydencka.
Okazuje się zatem, że autorka, która tak wiele pisze o niezależności kobiet, przez ponad dwie dekady godziła się na ogromne poświęcenia dla politycznej kariery męża, sama przy okazji pracując przez wiele lat na cały etat. Oczywiście, Michelle pisze o kryzysach małżeńskich, a nawet o tym, że w końcu korzystali z pomocy poradni. Ale na czym dokładnie owa pomoc polegała, przyznam szczerze, nie rozumiem. Dowiadujemy się jedynie, że Barack poprawił swój sposób komunikacji, a Michelle jeszcze bardziej „wyżyłowała” swój grafik, wykrawając trochę czasu dla siebie między… 5 a 6.30 rano, kiedy biegała z koleżanką na siłownię. A wszystko to i tak dzięki mamie, która zgodziła się przyjeżdżać do domu Obamów o 4.45 rano (!) kilka razy w tygodniu, żeby w czasie nieobecności córki przypilnować dzieci. Jak długo Michelle Obama wytrzymała w tym rytmie, nie wiemy.
Niefortunne z kolei są moim zdaniem fragmenty książki, za które Obamę chwaliły amerykańskie media, między innymi ten, w którym przyznaje, że poroniła. Nie chodzi o samo wspomnienie tego wydarzenia. Była pierwsza dama pokazuje – i słusznie – że wbrew pozorom takie nieszczęścia dotykają wielu par i to zaskakująco często. Ale już opis tego, jak sama sobie ze swoim bólem poradziła, przypomina trochę recepty Beaty Pawlikowskiej na walkę z depresją: po prostu myśl pozytywnie. Obama pisze, jak przyjaciele pomogli jej zrozumieć, że „to, co przechodziłam, było tylko normalnym, drobnym problemem biologicznym, chodziło o zapłodnione jajeczko, które – prawdopodobnie z jakiegoś słusznego powodu – musiało się katapultować”.
Słabsze fragmenty nie zmieniają jednak faktu, że ta dobrze napisana książka po prostu wciąga. Ciekawe i poruszające są opisy powolnego upadku dzielnicy, w której Michelle Robinson spędziła całe dzieciństwo, i codziennych przejawów dyskryminacji rasowej (dziadek Michelle pochodził z Południowej Karoliny i był dzieckiem niewolników). Zgrabnie wypada porównanie rodzin Michelle i Baracka (jej – tradycyjna i osiadła w jednym miejscu, jego – rozsiana na co najmniej trzech kontynentach). Zabawne ujęte są perypetie pary, która usilnie starała się o pierwsze dziecko („Okazuje się, że nawet dwoje zaangażowanych ludzi czynu, obdarzonych głęboką miłością i solidną etyką pracy nie może wymusić na sobie zajścia w ciążę”).
„Trochę kontrowersji”
Czy jednak to właśnie te zalety książki skłaniają czytelników do jej zakupu? Bez wątpienia na wyniki sprzedażowe wpłynął w jakimś stopniu obecny lokator Białego Domu, który stara się być dokładnym przeciwieństwem swojego poprzednika, a z odkręcania jego najważniejszych dokonań uczynił podstawę swojej politycznej agendy. Przykładów nie brakuje. Trump wycofał się z między innymi z porozumienia nuklearnego z Iranem, które poprzednia administracja negocjowała przez kilka lat, z zawartego w Paryżu porozumienia klimatycznego, które Obama popierał, i z Partnerstwa Transpacyficznego (TTP), czyli ogromnej strefy wolnego handlu, którą chciał stworzyć Obama.
To jednak nie wszystko – cała kariera polityczna Trumpa nabrała rozpędu właśnie dzięki Obamie. Przez całe lata obecny prezydent był aktywnym orędownikiem tak zwanego Birther Movement, czyli konspiracyjnej teorii przekonującej, że Obama nie urodził się na terenie Stanów Zjednoczonych, a w związku z tym nie ma prawa do sprawowania urzędu. Trump wielokrotnie wzywał prezydenta do publikacji aktu urodzenia, a kiedy Biały Dom w końcu to zrobił, kwestionował jego prawdziwość. Michelle Obama bardzo wiele miejsca Trumpowi nie poświęca, ale do tej akurat sprawy wraca. Jego ataki o ledwie skrywanym podłożu rasistowskim, pisze Obama, „wystawiły jej rodzinę na niebezpieczeństwo” i tego „nigdy mu nie wybaczy”.
Sam Trump pytany o te fragmenty odpowiedział z właściwą sobie butą, że Michelle „dostała dużo pieniędzy”, a wydawca zawsze oczekuje „trochę kontrowersji”, żeby poprawić wyniki sprzedaży. Najwyraźniej „trochę kontrowersji” podziałało znakomicie. Tylko w pierwszym tygodniu książka byłej pierwszej damy sprzedała się w większej liczbie egzemplarzy niż „Art of the Deal” – najpopularniejsza książka Trumpa napisana przez ghostwritera i wydana 32 lata temu [1]. Dziś „Becoming” jest zaś na pierwszym miejscu listy najlepiej sprzedających się książek w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych.
Zarówno Michelle, jak i Baracka Obamy można nie darzyć sympatią, a z polityką byłego prezydenta po prostu się nie zgadzać. Ale nie sposób nie docenić godności, z jaką oboje wywiązywali się ze swoich publicznych ról. W ciągu ośmiu lat sprawowania urzędu prezydenta przez Obamę nie zdarzył im się żaden skandal na miarę tych, jakie dziś wybuchają w Białym Domu co drugi dzień. Po książkę Michelle warto sięgnąć także i z tego powodu – aby przypomnieć sobie, że Stany Zjednoczone nie muszą być takie, jakie nam się dziś wydają.
Przypis:
[1] W rzeczywistości książkę napisał dziennikarz Tony Schwartz, który – jak sam później przyznawał – bardzo zidealizował i podkoloryzował biznesowe „dokonania” przyszłego prezydenta.
Książka:
Michelle Obama, „Becoming”, Penguin Random House, 2018.
Polska premiera wspomnień Michelle Obamy będzie miała miejsce 13 lutego 2019 roku. Polskim wydawcą książki jest Wydawnictwo Agora.